Największym kłamstwem zwolenników konwencji stambulskiej jest twierdzenie, że jest „antyprzemocowa” – bo tak się nazywa.
Gdy komitet „Tak dla Rodziny, nie dla Gender” rejestrował latem w Sejmie obywatelską inicjatywę ustawodawczą – nikt nie mógł przewidzieć ani jesiennej eskalacji pandemii, ani rozruchów aborcyjnych, które zahipnotyzowały tak wielu polityków władzy. Mimo tych wyjątkowo niekorzystnych warunków pod wnioskiem o wypowiedzenie genderowej konwencji stambulskiej – w ciągu zaledwie trzech miesięcy, wyznaczonych przez ustawę – podpisało się 150 tys. Polek i Polaków.
W czasie debaty w Sejmie padło wiele głosów poparcia dla deratyfikacji, jednak trudno mówić o dyskusji, bo zwolennicy konwencji stambulskiej w ogóle jej nie podjęli. Niezależnie od nagromadzenia w ich wystąpieniach nieprawd i agresji, nad wszystkim unosiło się jedno wielkie arcykłamstwo, generujące wszystkie pozostałe, polegające na wmawianiu społeczeństwu, że treść aktu prawnego określa jego tytuł, że konwencja stambulska jest „antyprzemocowa”, bo – tak się nazywa.
Wolałbym pisać o błędzie i błąd mylącym się wyjaśniać. Jednak wobec oczywistego kłamstwa nie wolno milczeć. Twierdzenie zaś, że hasła polityczne (do ich rzędu należą tytuły ustaw) należy przyjmować bez krytycznej analizy – stanowi zaprzeczenie zdrowego rozsądku w ogóle, a sensu parlamentaryzmu w szczególności. Wina przywódców lewicowo-liberalnej opozycji byłaby mniejsza, gdyby ich nastawienie wypływało z naiwności, którą dobre intencje zmieszały z fanatyzmem. Wiedzą jednak doskonale, że deklarowany cel nie musi być rzeczywistym celem polityki, skoro sami bez przerwy zarzucają złe zamiary władzy w sprawach „reformy wymiaru sprawiedliwości”, „polonizacji mediów”, a nawet pocovidowej odbudowy gospodarki. Oczywiście mają prawo i obowiązek weryfikować działania władz, bo podstawowym zadaniem parlamentarzysty jest ocena polityki, a nie jej naiwne oklaskiwanie. Ale tym większa odpowiedzialność spada na nich, gdy takiego niekrytycznego podejścia domagają się od społeczeństwa wobec popieranych przez siebie aktów międzynarodowych. Odpowiedzialność za język pogardy w stylu Wandy Nowickiej, dla której „Tak dla Rodziny, nie dla Gender” – „to nie jest inicjatywa obywatelska”, ale „inspirowana przez polityków”. Za zwykłą mowę nienawiści – jak w wypadku oficjalnego wystąpienia Koalicji Obywatelskiej, która na propozycję zawarcia Narodowego Porozumienia Antyprzemocowego odpowiedziała, że deratyfikacja to „projekt sankcjonujący przemoc”. Za odczłowieczenie przeciwników ideologii gender, jak w wystąpieniu Katarzyny Lubnauer, która przypisała im „kulturę damskich bokserów i to ją by chcieli przywrócić”.
Straszny wiek XX nauczył nas, że piękne hasła bywają nie tylko narzędziem propagandowego kłamstwa, ale i zwykłej przemocy. Czymże bowiem była „walka sił postępowych o pokój”? Inspirowaniem kapitulacji wobec sowieckiej agresji, począwszy od jednostronnego rozbrojenia. Albo „bezpieczeństwo”, które dysponowało „urzędem” i „służbą”? Regularnym terrorem. Albo „ochrona wolności sumienia i wyznania”? Zakazem ewangelizacji, za którego złamanie zamęczono (już za Gomułki!) bł. ks. Findysza. Każde z tych haseł – pokój, bezpieczeństwo, wolność sumienia – miały nie tylko uprawomocniać, ale i zwiększać brutalną skuteczność totalitarnej władzy. Każde z nich miało bowiem odczłowieczać przeciwników, a w ten sposób pozbawiać ich i praw, i solidarności. Bo któż może być przeciw pokojowi, bezpieczeństwu, wolności?
Dziś mamy do czynienia z procesem podobnym, tyle że na razie pozbawionym fizycznej sankcji. Ale, właśnie dlatego, pokusa spokoju jest jeszcze większa. Odwaga działania mimo ryzyka przewidywalnych zniesławień, mimo niedorzecznych zarzutów popierania „przemocy” – jest nowym testem naszej wolności. Wszystkie te zarzuty powinny nam bowiem codziennie uświadamiać, z jak groźnym przedsięwzięciem mamy do czynienia, jak bezwzględna, pozbawiona skrupułów kampania stoi za polityką gender. Wydawałoby się, że po doświadczeniu komunizmu, wraz z mniej czy bardziej masową i mniej czy bardziej wymuszoną kolaboracją – założenie „nie narażać się” ostatecznie się skompromitowało. Teraz właśnie mamy okazję sprawdzić, czy na pewno. Ile w nas zostało z lat, które powinny jeszcze długo stanowić nasz najważniejszy kapitał społeczny.•
Marek Jurek