Paradoks naznaczonego

Historia, która toczy się kołem, zatoczyła koło. Rozgwieżdżone niebo Betlejem pełne anielskich glorii i światła powitało Wcielone Słowo na ziemi. Zaciemnione niebo Jerozolimy pożegnało skazane na milczenie Słowo, które ostatecznym akcentem zakończyło swoją ziemską przemowę.

Wykonało się. Tego, co nie udało się zazdrosnemu o władzę Herodowi, dopełnili zazdrośnie strzegący władzy nad duszami jerozolimscy przywódcy. Historia zatoczyła koło. Pozostało im jedynie… pozbyć się ciała. „Żydzi prosili Piłata, aby ukrzyżowanym połamano golenie i usunięto ich ciała” (J 19,31). Czy ktoś wierzący w boskość Człowieka, którego ciało wciąż jeszcze wisiało na krzyżu, może przejść obojętnie obok słów „aby usunięto Jego ciało”? Nie. To słowo „usunąć” ma tutaj znaczenie symboliczne. Owszem, chodziło o przepisy. Ale o wiele wyraźniej można usłyszeć w tym prośbę o to, by nie trzeba było już na Niego patrzeć. Zupełnie jak we współczesnym świecie…

Widział i widzi

„Przyszli więc żołnierze i połamali golenie tak pierwszemu, jak i drugiemu, którzy z Nim byli ukrzyżowani. Lecz gdy podeszli do Jezusa i zobaczyli, że już umarł, nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda. Zaświadczył to ten, który widział, a świadectwo jego jest prawdziwe. On wie, że mówi prawdę, abyście i wy wierzyli. Stało się to bowiem, aby się wypełniło Pismo: Kość jego nie będzie złamana. I znowu na innym miejscu mówi Pismo: Będą patrzeć na Tego, którego przebili” (J 19,32-37).

Mówią egzegeci, że opis tych wydarzeń to teologiczna i duchowa interpretacja śmierci Jezusa. Otwiera się eschatologiczna przestrzeń. Czas Kościoła, czas Ducha. Tak ważny to fragment, że święty Jan trzykrotnie podkreśla swoją wiarygodność, dodając przy tym, że robi to dla dobra czytających, dla ich wiary, dla ich zbawienia. „Heroakos” to „ten, który widział i który widzi”. Błogosławieni my, którzyśmy nie widząc – uwierzyli. Niedługo po tych wydarzeniach Tomasz włoży swoje palce do ran, które pokaże mu Zmartwychwstały. Łącznie z tą w boku, z której zrodził się, jak napisał Augustyn, Kościół. Nowy Adam zasnął, by nowa Ewa miała możliwość powstać z Jego boku. Zmienia się cały świat, jakby na nowo stworzony. Jedno pozostanie niezmienne: rany Chrystusa. Pozostaną Jego znakiem rozpoznawczym. Aby przestraszeni uczniowie wiedzieli, że to On, pokaże im je. Niezatarte znamię miłości Baranka, którego krwią pokropiona została ziemia, a kości pozostały nienaruszone.

Sen Nowego Adama

Zatem wykonało się. Motyw poddania Jezusa woli Jego Ojca powraca. Ten, Który jako dziecko zapytał swoich rodziców, czy nie wiedzieli, że powinien być we wszystkich sprawach należących do Jego Ojca – i były to Jego pierwsze słowa zacytowane w Ewangeliach – ostatecznie wykonał to wszystko, po co się narodził. Mogła zapaść cisza, głębsza od najgłębszej otchłani i ciemniejsza od najciemniejszego grobu. „Potem Józef z Arymatei, który był uczniem Jezusa, lecz ukrytym z obawy przed Żydami, poprosił Piłata, aby mógł zabrać ciało Jezusa. A Piłat zezwolił. Poszedł więc i zabrał Jego ciało. Przybył również i Nikodem, ten, który po raz pierwszy przyszedł do Jezusa w nocy, i przyniósł około stu funtów mieszaniny mirry i aloesu. Zabrali więc ciało Jezusa i obwiązali je w płótna razem z wonnościami, stosownie do żydowskiego sposobu grzebania. A na miejscu, gdzie Go ukrzyżowano, był ogród, w ogrodzie zaś nowy grób, w którym jeszcze nie złożono nikogo. Tam to więc, ze względu na żydowski dzień Przygotowania, złożono Jezusa, bo grób znajdował się w pobliżu” (J 19,38-42).

To wszystko. Zapadła cisza. Od tamtego czasu dzień przed uroczystością zmartwychwstania Kościół odczytywał będzie starożytną homilię: „Co się stało? Wielka cisza spowiła ziemię; wielka na niej cisza i pustka. Cisza wielka, bo Król zasnął. Ziemia się przelękła i zamilkła, bo Bóg zasnął w ludzkim ciele, a wzbudził tych, którzy spali od wieków. Bóg umarł w ciele, a poruszył Otchłań”. Nie trzeba wielkiego wysiłku, by przypomnieć sobie, że w noc Narodzenia Pańskiego ten sam Kościół w formie antyfony czyta słowa Księgi Mądrości: „Gdy głęboka cisza zalegała wszystko, a noc w swoim biegu dosięgała połowy, wszechmocne Twe słowo z nieba, z królewskiej stolicy, jak miecz ostry niosąc Twój nieodwołalny rozkaz, jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi” (Mdr 18,14-15). Zgiełk tego świata może się nieść przez wieki. Świat może krzyczeć i wymyślać kolejne formuły hałasu. Ale kiedy rodzi się Bóg i kiedy umiera, musi zapanować cisza. To, co najważniejsze, ma zupełnie inny sposób przekazu i kieruje się zupełnie odmienną logiką: zasadą miłości, logiką rany. Chcesz się przekonać? Zwilż twarz skazańcowi. Przetrzyj oczy płaczącemu. Dotknij palcem rany w boku. Z każdego tego gestu wyciągnij naukę. O skazańcach, którzy nie zawinili, płaczących, którym zabrakło łez, zranionych, których rany nigdy się nie zagoją i pozostaną na całe życie rodzajem dowodu osobistego. Taka jest logika miłości.

Korzeń i grób

Podobno rany na ciele świętych stygmatyków goją się po ich śmierci. Nie wnikam, myślę jedynie o tym, że każdy z nich, podobnie jak i każdy z nas, ma swoje znamię, rys szczególny. Umownie nazywam go „stygmatem”. Biskup miejsca, w którym objawił się święty Józef, w jednym ze swoich rozważań napisał, że święty ten nosił na sobie przez całe życie stygmat posłuszeństwa i poświęcenia. A jaki stygmat nosił na sobie przez całe życie ksiądz Franciszek Blachnicki? Ksiądz, obecnie biskup Adam Wodarczyk, postulator procesu beatyfikacyjnego, od lat zanurzony w nurcie duchowości Ruchu Światło–Życie, pytany o jakiś szczególny „stygmat”, ranę, którą nosił na sobie ksiądz Blachnicki, odpowiedział, że była nią tęsknota za doświadczeniem światła, które przeżył w więziennej celi. Byłby to niejako „stygmat” wewnętrznej ciemności.

1 kwietnia 2000 ciało ks. Franciszka Blachnickiego zostało złożone przeniesione do Krościenka i złożone w sarkofagu kościele Chrystusa Dobrego Pasterza.   1 kwietnia 2000 ciało ks. Franciszka Blachnickiego zostało złożone przeniesione do Krościenka i złożone w sarkofagu kościele Chrystusa Dobrego Pasterza.

A przecież ksiądz Franciszek Blachnicki, sługa Boży, jak wszyscy kandydaci na ołtarze, zdaje się w potocznych wyobrażeniach przekraczać granice, które „zwykłym śmiertelnikom” wyznacza ludzka natura. Tak to przynajmniej widzimy, zwiedzeni stereotypem świętości przeznaczonej jedynie dla wybranych. Zmarł w Carlsbergu 27 lutego 1987 r. 13 lat po śmierci został złożony w Krościenku nad Dunajcem, w grobie, w którym spoczywa do dzisiaj. W półmroku kościoła widać na nim drzewo. Ma szerokie, rozłożyste korzenie. – To jest drzewo Kościoła – powiedział mi niedawno moderator krajowy Ruchu Światło–Życie, ksiądz Marek Sędek. I dodał, że widać w tym znaku wyraźnie, co jest w Kościele najważniejsze: nauka Chrystusa wprowadzona w życie. Można powtórzyć zatem: wykonało się. Ale w tym ostatnim odcinku wielkopostnych spotkań z księdzem Franciszkiem Blachnickim trzeba dokonać rozrachunku ze swoim własnym „wykonało się”. Czy poznając sługę Bożego, można zmienić swoje życie?

Narzędzie w dłoni Boga

Czy wchodząc tak głęboko w zażyłość ze sługą Bożym, którego dzieło zna się o wiele wcześniej, można odkryć coś nowego, wyraźniej dostrzec coś, czego nie widzą inni? – pytam biskupa Adama. – Tak – odpowiada. I dodaje: – Spojrzenie na postać księdza Blachnickiego przez pryzmat jego zapisków, w które się wczytywałem, pozwoliło mi zrozumieć działanie Pana Boga w nim. I to, że bogate życie wewnętrzne zawsze idzie w parze z autentycznością dzieła przez taką osobę realizowanego. Że nie chodzi tylko o jakiś aktywizm, zewnętrzną inteligencję sprawiającą, że człowiek ma dobre pomysły, które realizuje, lecz o to, że ten człowiek jest otwarty na działanie Pana Boga i realizuje Jego wolę. Przede wszystkim też o to, że – co ks. Blachnicki bardzo mocno podkreślał w swoich dziennikach – zawsze należy szukać woli Bożej. Najważniejsze pytanie, jakie ksiądz Blachnicki zadawał sobie na modlitwie, dotyczyło tego, czy dzieło, które planuje, jest jego pomysłem, czy raczej wynika z odczytania planów Boga. Konkretnie nazywał je planami Jezusa i Niepokalanej. Miał świadomość swoich talentów, ale i przeświadczenie, że musi je weryfikować. Tak było na przykład z powstaniem Ruchu Światło–Życie. Intuicje teologiczne zawarte w jego pierwszych dziełach wzbogacił o doświadczenie studiów teologicznych na KUL-u w znakomitym okresie Soboru Watykańskiego II. Zyskał wówczas wielu współpracowników, bardzo uzdolnionych, którzy byli jego studentami. Te trzy elementy można nazwać fundamentem zewnętrznym Ruchu. Ale w tym samym czasie ks. Blachnicki zanotował w dzienniku duchowym, że przez lata podstawowym pytaniem, które sobie zadaje, jest pytanie o to, czy to wszystko jest wolą Boga. Długo szuka odpowiedzi. W 1968 r. pojawia się w końcu wyraźny zapis, że na pewno nie on sam wymyślił to dzieło, które chce realizować, ale że jest to pomysł Stwórcy.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że postać kandydata na ołtarze miała dla formacji postulatora jego procesu beatyfikacyjnego znaczenie zasadnicze. – Dzięki udziałowi w procesie beatyfikacyjnym mogłem się przekonać, że skuteczność działania w Kościele nigdy nie bierze się tylko z naszej inteligencji czy pomysłów, które chcemy wcielić w życie – choćby były najlepsze. Zależy ona od tego, czy u zarania dzieła pojawiło się pytanie: czy chcę być narzędziem w Bożym ręku? To jest ta niesamowita lekcja księdza Blachnickiego, która, jak sądzę, odczytana została dopiero po jego śmierci – mówi biskup Wodarczyk.

Powściągliwy syn marnotrawny

Wielki Post Anno Domini 2021 jest kolejnym wyjątkowym – pandemia, która naznaczyła nasze życie i myślenie, zdaje się nie odpuszczać. Czy wyciśnie na naszych duszach znamię, którego już nigdy się nie pozbędziemy? Trudno przewidzieć. Bo wszystko zależy od tego, na ile dusze te otworzymy na działanie Bożej łaski. Te wielkopostne rekolekcje oparte na zapiskach księdza Franciszka Blachnickiego miały na celu pomoc nam w osobistym nawróceniu. Notatki te, w wielu miejscach bardzo emocjonalne, dramatyczne wręcz, świadczyły o tym, jak ogromne znaczenie miało dla niego właśnie osobiste nawrócenie. Doprowadzenie niejako do jedności „światła i życia” w sobie. – Dziennik duchowy ks. Blachnickiego był w zasadzie jedynym sposobem wyrażania przez niego spraw intymnych, duchowych – mówi postulator, dodając: – To był przedstawiciel „starego pokolenia”, stroniącego od epatowania przeżyciami. Na dodatek był to Ślązak, co jeszcze bardziej pogłębiało tę tendencję. O swoim nawróceniu opowiedział publicznie tylko raz. Spisywał dziennik przeżyć duchowych, który był jedynym świadkiem tego, czego doświadczał wewnętrznie. Ludzie, którzy byli blisko niego, widzieli to głębokie życie wewnętrzne, mieli świadomość, że wszelkie dzieło ks. Blachnickiego jest przemodlone, ale było ich niewielu. Ja miałem okazję odkryć to w czasie procesu beatyfikacyjnego. Ksiądz Blachnicki był człowiekiem integralnym. Jedność „światła i życia” zrealizowała się w nim w pełni.

– A gdyby pokusić się o podsumowanie tej ziemskiej drogi księdza Franciszka, jaki jest jej szczególny rys, jak Bóg go prowadził? – dopytuję. Postulator odpowiada: – Myślę, że tak samo, jak ojciec z ewangelicznej przypowieści prowadził syna nazwanego marnotrawnym. Ks. Franciszek został obdarzony wieloma talentami – intelektem, szlachetnością ducha. Był taki etap – młodość – kiedy sądził, że może sam te zdolności wykorzystywać i rozwijać, bez odniesienia do Pana Boga. On mu na to pozwolił. Ksiądz Blachnicki nazywał ten etap „momentem odejścia”. To wówczas Bóg dopuścił do zaistnienia w jego życiu sytuacji granicznej: przeżycia obozu koncentracyjnego i uwięzienia w celi śmierci. Ksiądz Blachnicki widział to potem integralnie, jako proces odzwierciedlający sytuację marnotrawnego syna, który ratował się strąkami przeznaczonymi dla świń. Zrozumiał, że wówczas runęła jego naiwna wiara w wielkość człowieka, w jego możliwości. W Auschwitz widział, że upodlenie człowieka sięga granic niewytłumaczalnych, więc pojął, że fundamenty, które sam sobie zbudował, są niewystarczające. To była prosta droga do tego, co przeżył w celi śmierci, a co zaowocowało postanowieniem analogicznym do tego, które podjął upodlony marnotrawny syn: „wstanę i pójdę do domu mego ojca”. Tak zaczęła się droga jego duchowego wzrostu: 45 lat, które przeżył z Jezusem, któremu oddał swoje życie, aby to On je prowadził. Bóg pozwolił, żeby ks. Franciszek spróbował sam, ale w konfrontacji z brutalnością świata zrozumiał on, że sam sobie nie poradzi.

I to jest dobra konkluzja tego wszystkiego, co za sprawą sługi Bożego księdza Franciszka Blachnickiego dane nam było przeżyć w trakcie tegorocznego Wielkiego Postu. Któż z nas nie nazwał siebie chociaż jeden raz marnotrawnym synem? Kto z nas choć jeden raz nie zapragnął opuścić spokojnego ojcowskiego domu i spróbować życia na własną rękę? Kto z nas nie zastanowił się choć jeden raz, czy nie lepiej byłoby zerwać z grzechem i powrócić? Wielki Post dobiega końca. Pora go podsumować. Najlepiej zrobić to w cieniu Jezusowych ran. Dotknąć ich. I uwierzyć. Raz na całe życie. •

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

ks. Adam Pawlaszczyk