Wczoraj zmarł Adam Zagajewski. Ale żaden wybitny poeta nie umiera. Żyje w swojej poezji i - tak jak On - próbuje opiewać okaleczony świat.
Wiersz Zagajewskiego „Spróbuj opiewać okaleczony świat” został wydrukowany w „New Yorkerze” po ataku na World Trade Center jako jedyny tekst poetycki w numerze. Dzięki niemu zdobył wśród nowojorczyków niezwykłą popularność. Jego angielski tytuł – „Try to Praise the Mutilated World” posłużył wtedy za hasło wieczoru współczesnej polskiej poezji w Nowym Jorku. W tekście czytamy afirmatywne słowa, będące zachęta do pochwały Stworzenia: „Spróbuj opiewać okaleczony świat./Pamiętaj o długich dniach czerwca/i o poziomkach, kroplach wina rosé.(…)”
Podczas pandemii przeżywamy taki globalny atak na ludzkość, więc to opiewanie świata przez Adama, bo ono stale w Jego strofach trwa, nabiera szczególnej mocy.
Piszę o wierszach wybitnego poety, wielokrotnie zgłaszanego do nagrody Nobla, a tak naprawdę płaczę po człowieku, starszym koledze po piórze (jak się to staromodnie mówi), z którym się przyjaźniłam. Gdzie są te wszystkie nasze wspólne zdjęcia, którymi starałam się dokumentować nasze spotkania? Gdzie nagrania na starym kasetowym magnetofonie, w tym jedno z pierwszych, które zarejestrowałam w Domu Technika w Gliwicach, w których spędził dzieciństwo? Gdzie Jego głos jedyny, niepowtarzalny, za który „młodzi gniewni” poeci z Mikołowa po swojemu na Niego napadali, kiedy czytał podniośle, śpiewnie, jakby sprawował liturgię w nieskończonym kościele poezji. Gdzie Jego poczucie humoru i ironia, a szczególnie autoironia, którymi zadawał kłam, że jest napuszony i niedostępny. Przy ich pomocy rozbijał bańki zadęcia na swoich spotkaniach autorskich, kiedy słyszał ochy i achy pod swoim adresem. Gdzie wreszcie Jego koleżeńskość, tak rzadka w środowisku poetów, bo - jak napisał Jego przyjaciel Czesław Miłosz - „turniej garbusów literatura”. Doświadczyłam jej nieraz. Dzięki Adamowi pojechałam na stypendium pisarskie do Chateau Lavigny, pomógł mi ocalić dobre imię po wyrzuceniu z miesięcznika społeczno-kulturalnego „Śląsk”. I po prostu sprawił, że jeszcze bardziej pokochałam Kraków, w którym zamieszkał po powrocie z Francji, bo wiedziałam, że jest miejsce, w którym zawsze możemy serdecznie się spotkać.
Zachwycał się Krakowem ale mówił mi, że urodzony we Lwowie jest właściwie bezdomny: - Nie mogę powiedzieć o Śląsku ani Lwowie, że są naprawdę moje. Szaleńczo lubię Kraków, ale nie należę do niego aż do szpiku kości. Napisałem więcej wierszy o Gliwicach niż o Lwowie. O Lwowie cztery, a o Gliwicach – kilkanaście.
Tworzył genialne eseje, w których omawiając twórczość innych poetów, docierał do prawdy o kondycji ludzkiej. W będącej esejem przemowie w Oviedo po otrzymaniu Literackiej Nagrody Księżniczki Asturii diagnozował: „Jesteśmy w momencie mało sprzyjającym poezji. Modne są rowery i hulajnogi, maraton i półmaraton, nordic walking, niemodne jest zatrzymywanie się pośrodku wiosennej łąki i zamyślenie. Bezruch, mówią lekarze, jest groźny dla zdrowia. Moment zamyślenia jest niebezpieczny dla zdrowia, trzeba biegać, trzeba uciekać przed sobą”. A jednak wbrew modzie podczas lektury Jego wierszy niebezpiecznie zatrzymujemy się pośród łąki pełnych poezji stron.
Jak żaden inny poeta trafnie definiował istotę pisania wierszy. A wiem co mówię, bo wielokrotnie pytałam wybitnych twórców, czym jest dla nich poezja. - Poezja to przedziwny stop wielkich emocji i wielkiego chłodu - powiedział mi w wywiadzie do „GN”. - Poeta, który kierowałby się w pisaniu wyłącznie emocjami, byłby grafomanem. Przeżywając coś bardzo mocno, musi to zapisywać z chłodnego kawałka swojej duszy. W książce „Dwa miasta” zamieścił szkic o francuskim pisarzu Leautaudzie. Kiedy umierał jego znajomy czy przyjaciel, on zaglądał do niego, żeby zobaczyć trupa. Uznał, że to najlepsza metafora każdego pisania. - Z jednej strony w piszącym jest żal, że ktoś bliski umarł, a z drugiej zimna ciekawość świata - powiedział mi.
Dlatego nie chcę zajmować się dłużej śmiercią poety, ale jego życiem w wierszach. Niechaj ich słowo świeci Mu w wieczności!
Barbara Gruszka-Zych