– Nie ma czegoś takiego jak ofensywa świeckiego świata. Jest wycofywanie się chrześcijan – mówi ks. dr Grzegorz Strzelczyk.
Marcin Jakimowicz: Jak się czuje ksiądz otoczony stosami Mikołajów czekających na Christmas?
Ks. Grzegorz Strzelczyk: – Mikołaj nie był dla mnie nigdy symbolem świąt, więc nie robi to na mnie wrażenia. Ale gdy patrzę na to od strony duszpasterskiej, to myślę, że ludzie muszą dziś dokonywać radykalnego wyboru. Czy wejdą w to wydarzenie marketingowe, które nazywamy Bożym Narodzeniem, czy w narodzenie Jezusa, wcielenie Boga. A to dwie różne rzeczy. By świętować to wydarzenie, trzeba się po prostu odizolować, iść pod prąd kultury. Jeśli pójdziemy z falą, przegapimy to, co najważniejsze. Człowiek jest tak zmęczony tym świętowaniem, zanim zaczną się święta, że ma odruch wymiotny już w połowie grudnia. Dość, ratunku! Ale jeśli chrześcijanin nie przeżywa swej wiary świadomie, to nawet nie zauważy, że pod symbol podstawiane są inne treści. To sytuacja, w której teraz uczestniczymy. Te symbole są bezproblemowo przejmowane, bo nie ma indywidualnego oporu chrześcijan.
Przykład Halloween?
– Tak! Jeśli chrześcijanie będą świadomie przeżywać Wszystkich Świętych, to automatycznie zniknie Halloween. Ale w chwili, gdy mamy dwa wolne dni i wszystkim dokoła chodzi o to, by zbić na tym biznes, to wiadomo, że wymyślą jakiś sposób, by te dni zagospodarować. I tu pojawia się odpowiedzialność przedsiębiorców – chrześcijan. Chodzi o podjęcie decyzji.
Czy będę zarabiał tylko na zniczach czy też na rzeczach kompletnie niechrześcijańskich?
– Czyli, w efekcie, na mordowaniu własnej tradycji. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że ci wszyscy, którzy zajmują się produkowaniem takich gadżetów, to te 5 proc. nieochrzczonych.
Czyli to nie problem ofensywy świata, ale tego, że sól traci smak?
– Jasne! Nie ma czegoś takiego jak ofensywa świeckiego świata. Jest wycofywanie się chrześcijan. Gdy wytworzy się podciśnienie, to coś tam zawsze wejdzie. Gdy chrześcijanin włącza telewizor w czasie Triduum, to znaczy, że otwiera drogę do wrzucania reklam i innych medialnych śmieci. Ale jeśli jest skupiony na przeżywaniu męki i śmierci Jezusa i tego telewizora nie włączy, to za chwilę poleci w nim tylko muzyka poważna, bo okaże się, że to jedyna rzecz, której chrześcijanie będą chcieli słuchać. Przerabialiśmy taką sytuację po śmierci Jana Pawła II. Na kilka dni w telewizji wszystko się zmieniło. I co, nagle się dało? Nie chodzi przecież o to, że nawróciły się władze rodzimej radiofonii. Nie. Mechanizm jest taki, że jest to sterowane rynkiem. Był popyt na żałobę i mieliśmy w telewizji żałobę. A gdybyśmy zbiorowo, konsekwentnie, wygenerowali popyt na Ewangelię?
Marcin Jakimowicz