O tym, jak być katolikiem w show-biznesie opowiada Szymon Reich, muzyk, ewangelizator, uczestnik jednej z edycji programu telewizyjnego „Top Model”. Dorastał bez ojca, którego zastąpił mu zaprzyjaźniony ksiądz. Od siedmiu lat stale się nawraca i mówi o Jezusie w różnych środowiskach.
Skoro zadawałeś się z księdzem, to pewnie wszedłeś także w świat Kościoła?
Pod tym względem ksiądz był dość bezkompromisowy. W niedzielę trzeba było pójść do kościoła i koniec. Zawsze też służyłem do Mszy. A kiedy na przykład gdzieś razem wyjechaliśmy, to Msze były codziennie. Ksiądz skrupulatnie tego przestrzegał, a ja brałem w tym udział.
Dzięki niemu zobaczyłem, jak to jest żyć z Bogiem. Nauczyłem się modlić. Pamiętam, że kiedyś ksiądz zaproponował, żebyśmy pomodlili się za mojego tatę. Odmówiłem, mówiąc, że mój tata to ch…, bo nas zostawił. Wtedy ksiądz mi powiedział, że jestem dla niego jak syn. To było bardzo mocne. Miałem wtedy 15 lat.
Jestem megatrudnym dzieciakiem, więc nie zadziałał jeden tekścik, tylko ksiądz spędzał ze mną czas dzień w dzień przez trzy lata i dopiero wtedy byłem gotowy wejść samodzielnie na jakąś drogę. Totalnie zmienił mi tor, po którym pędzę. I teraz idę do góry, zamiast w dół.
Pomyślałem sobie, że ze wszystkich ludzi na tym świecie, którzy mogliby mi pomóc, pomógł akurat ksiądz, więc może jest to jakiś znak? Zacząłem się interesować tym, co młodemu chłopakowi wydaje się totalną abstrakcją: Kościołem, przykazaniami. Dostrzegałem piękne przejawy człowieczeństwa w Kościele. To mnie przyciągało. Bo ja nie byłem złym chłopcem, tylko miałem złe doświadczenia.
Byłem defensywny wobec świata, bo myślałem, że on chce dla mnie źle. Nie rozumiałem go, nie wiedziałem, dlaczego cierpię. Kiedy ktoś wyrządzał mi krzywdę, robił coś, co sprawiało mi dyskomfort albo mnie raniło, odbierałem to jako atak. A dzisiaj wiem, że każdy atak jest swego rodzaju upośledzonym sposobem samoobrony. Kiedy ludzie kogoś innego ranią, to zazwyczaj robią to nie po to, żeby zranić, tylko dlatego, że sami czują się zranieni. Zacząłem rozumieć ludzi i patrzeć na nich z innej perspektywy, której nauczył mnie Pan Bóg i doświadczenie tego, że sam jestem po prostu kochany.
Zacząłem bardziej rozumieć perspektywę, z której Bóg patrzy, planuje i pozwala niektórym planom się realizować. Dzięki temu mam większe zaufanie do Boga, do życia, do tego, jak się toczą moje losy. Zrozumiałem, że – tak jak śpiewam w piosence – „wszystko jest po coś”, a kiedyś w ogóle w to nie wierzyłem. Wiara w Boga dała mi życiowy optymizm. Ostatnio modliłem się: „Panie Boże, dziękuję Ci za wszystko”. Taki nawyk, który rozwesela mi dzień... Ale przekminiłem to sobie i doszedłem do wniosku, że dziękowanie za wszystko, co się dzieje jest po prostu stwierdzeniem, że mimo wszystko warto żyć. Choć przecież nie zawsze jest kolorowo. Za to jestem szczególnie wdzięczny Bogu, że dziś jestem w stanie patrzeć na świat z innej perspektywy – z perspektywy miłości.
Gdybym się nie ogarnął jako człowiek, nie miałbym teraz zdrowych relacji w rodzinie, nie zdałbym matury ze świetną średnią (a przecież mieli mnie wyrzucić ze szkoły), nie dostałbym stypendiów na studiach. Zawdzięczam to Jezusowi.