Wydawało się, że gorzej już być nie może. Do niekończącej się listy „plag libańskich” dołączył gigantyczny wybuch w bejruckim porcie. To dobiło zdesperowanych od dawna Libańczyków.
Gdy mer Bejrutu przed kamerami mówił: „Musimy być silni, musimy być solidarni”, w pewnym momencie rozpłakał się. I to chyba najlepiej ilustruje stan ducha Libańczyków. Mobilizują się, ale tak naprawdę są bliscy rozpaczy – mówił mi dzień po wybuchu ks. Przemysław Szewczyk z Domu Wschodniego, który przebywał w tych dniach w Bejrucie. Większość ludzi nie ma już jednak sił nawet na płacz. Tysiące Libańczyków wyszły na ulice Bejrutu w jednym celu: obalić skorumpowane władze, które zafundowały im kolejną dawkę bólu, upokorzenia i perspektywę całkowitego upadku.
Wystarczy iskra
Ponad 2700 ton saletry amonowej. Od 6 lat niezabezpieczony towar stał w porcie w Bejrucie. Wiozący go do Afryki statek, należący do rosyjskiego miliardera, musiał zatrzymać się w stolicy Libanu, ale z różnych powodów (libańskie media mówią m.in. o nieporozumieniach związanych z opłatą za postój) został tam na dłużej. Towar ostatecznie został skonfiskowany przez władze i przechowywany w portowych składach. Niestety, bez właściwych zabezpieczeń. Specjaliści wielokrotnie ostrzegali, że pozostawienie w takich warunkach łatwopalnego ładunku grozi katastrofą. Wystarczyła iskra – dosłownie, bo do wybuchu przyczyniły się (według oficjalnej wersji) prace spawalnicze, które miały zabezpieczyć saletrę… przed kradzieżą, nie przed wybuchem. Nagrania, jakie obiegły świat, mówiły same za siebie: fala uderzeniowa praktycznie zmiotła z powierzchni bejrucki port, zniszczyła ogromną część przyportowej dzielnicy, będącej kulturalnym, gastronomicznym i rozrywkowym centrum miasta. Dotknęła także pobliskie rejony. Ucierpiały nawet budynki stojące 10 km od miejsca eksplozji, którą było słychać nawet na oddalonym o 200 km Cyprze. Przede wszystkim jednak wybuch zabrał życie ponad 150 ofiarom, kilkadziesiąt osób nadal uznaje się za zaginione, kilka tysięcy zostało rannych, z czego część walczy o życie w szpitalach, a blisko 300 tys. zostało w jednej chwili pozbawionych dachu nad głową. Zniszczony port oznacza odcięcie Libańczyków od regularnych dostaw towarów, przede wszystkim żywności. Dla tysięcy ludzi może to oznaczać nawet śmierć głodową.
Prosto w serce
Ksiądz Przemysław Szewczyk widział skalę zniszczeń. – Najbliżej centrum leżą dzielnice chrześcijańskie Gemmayze i Mar Mikhael. Znam je bardzo dobrze, bo znajdują się tam klasztor i kościół franciszkanów, z którymi współpracujemy. Ulice tych dzielnic są zawalone szkłem, gruzem, metalem. Zniszczone są mieszkania, wybite okna od parteru do wysokich pięter. Ucierpiał kościół franciszkański, klasztor ma popękane mury. Trudno oszacować, czy w budynkach, które się nie zawaliły, nie zostały nadwyrężone konstrukcje nośne i czy nadal będzie można w nich mieszkać. W dzielnicy nie działają sklepy ani punkty usługowe. Podobnie jest w położonej trochę bardziej na zachód reprezentatywnej dzielnicy Bejrutu Downtown, słynnej z eleganckich restauracji i renomowanych sklepów. Serce Bejrutu zostało boleśnie ugodzone. Mieszkańcy bardzo się wspierają, przyjeżdżają sprzątać szkło, które leży na ulicach w odległości nawet 10–15 km od portu – mówi szef Domu Wschodniego.
Agnieszka Nosowska, koordynatorka projektów Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, również na miejscu, wraz z zespołem, próbuje oszacować najpilniejsze potrzeby i zorganizować pomoc. – Wiele budynków, które po wybuchu jeszcze stały, w każdej chwili może się zawalić. Nasi współpracownicy wraz z libańską obroną cywilną odwiedzają takie miejsca – mówi koordynatorka PCPM.
Wybuch uderzył także w najuboższe dzielnice, takie jak chrześcijańska Bourj Hammoud, w której miałem okazję być blisko 3 lata temu. To wielokulturowa dzielnica, w dużej części ormiańska, ale też ze znaczną liczbą uchodźców syryjskich oraz imigrantów.
Suma ciosów
Kryzys libański ma już tak wiele twarzy, że właściwie trudno powiedzieć, która z nich najbardziej pogrąża ten kraj. Gdyby sięgać do korzeni, należałoby zacząć od trwającej 15 lat wojny domowej. Zakończyła się ona formalnie w 1990 roku i od tego czasu społeczeństwo zrobiło wiele, by Liban stanął na nogi. Można mówić o rozrywaniu kraju przez elity polityczne, a właściwie przez sterujące nimi ugrupowania militarne, uzależnione od sąsiednich państw, rywalizujących o wpływy w tym kraju czy wręcz traktujące go jak bazę wojskową do atakowania sąsiada (tak robi wspierany przez Iran szyicki Hezbollah wobec Izraela). Można dużo mówić o trwającym od lat kryzysie uchodźczym: na terytorium Libanu od dekad przebywają palestyńscy uchodźcy, a od blisko 10 lat uchodźcy z Syrii. W niespełna 4,5-milionowym kraju przebywa ok. 1,5 mln Syryjczyków, co oznacza, że malutki Liban wziął na siebie największy ciężar związany z wojną syryjską.
Można powiedzieć, że do tych kryzysów Libańczycy w pewnym sensie „przywykli”. Nie oswoili się jednak z kryzysem gospodarczym, który Liban przeżywa od ponad roku i który pogłębiła pandemia. – Tylko w ostatnich miesiącach ceny podstawowych produktów wzrosły 5-krotnie, a w tym samym czasie ok. 70 proc. Libańczyków albo doświadczyło obniżki pensji, albo straciło pracę – przyznaje Agnieszka Nosowska. Skalę kryzysu zrozumiemy lepiej, gdy zobaczymy, jak bardzo spadła siła nabywcza pieniądza z powodu utraty wartości funta libańskiego względem dolara. Do pewnego momentu gospodarka libańska opierała się na tym, że był stały kurs funta względem dolara (ok. 1500 funtów za dolara). Oficjalnie ten kurs jest nadal utrzymywany przez bank narodowy Libanu, ale jego wartość spadła kilkukrotnie i dziś za jednego dolara trzeba zapłacić… nawet 8000 funtów.
Mój dom, twój dom
Aby w pełni zrozumieć skalę strat, jakie w związku ze spadkiem wartości funta ponieśli Libańczycy, trzeba dodać do tego wprowadzone ograniczenie wypłaty dolarów z kont bankowych. – Ludzie z dnia na dzień stracili swoje oszczędności. Niektórzy przedstawiciele klasy średniej zarabiali 2–3 tys. dolarów miesięcznie, przez 15–20 lat oszczędzali i w wieku 50 lat wielu z nich miało nawet 200 tys. dolarów na swoich kontach dolarowych. I nagle, z dnia na dzień, nie mogli wyciągnąć tych pieniędzy w dolarach, tylko w funtach, ale według oficjalnego, zaniżonego kursu. Później banki wymyśliły, że można posiadać tzw. fresh money account – jeśli pieniądze zostały wysłane do Libanu z zagranicy, można je wyciągnąć w dolarach, ale na raty. To trochę jak żebranie o własne pieniądze. Trzeba się najpierw umówić z szefem oddziału banku i czekać czasem wiele tygodni – opowiada Rana Gabi, szefowa misji PCPM w Libanie.
W pierwszej kolejności polsko-libańska ekipa PCPM pomagała tym, którzy stracili okna i drzwi, w podobny sposób, jak pomaga syryjskim uchodźcom na północy Libanu. To tzw. cash for rent, czyli środki przeznaczone na mieszkania do wynajęcia. Jednak poszkodowani Libańczycy już teraz muszą sobie jakoś radzić. – Tutaj panuje ogromna solidarność między ludźmi, powstają takie inicjatywy jak „Mój dom jest twoim domem”, założone przez wolontariuszy, polegające na udostępnianiu swoich mieszkań i domów poszkodowanym. Na różnych forach internetowych i w mediach społecznościowych ludzie ogłaszali, że przyjmą do siebie na parę dni tych, którzy nie mają się gdzie podziać. Są też większe pomieszczenia, gdzie można umieszczać bezdomnych, choć warunki pandemiczne wprowadzają wiele ograniczeń – dodaje Rana Gabi.
Gruzowisko
Mer Bejrutu po wybuchu mówił w mediach, że ponad połowa budynków w mieście została uszkodzona. Ale kryzys dotknie także te dzielnice, które pozostały nienaruszone. Mowa jest wstępnie o stratach sięgających 3–5 mld dolarów, czyli niemal 10 proc. wartości całej libańskiej gospodarki. A przecież skutki spowodowane odcięciem od dostaw towarów i brakiem możliwości eksportu będą jeszcze dotkliwsze. Większość Libańczyków jest przekonana, że bez pomocy z zewnątrz nie uda się przywrócić do życia tego kraju. Od dłuższego czasu kraje zachodnie nie chciały już wysyłać żadnej pomocy do Libanu, bo wszystko przechodziło przez skorumpowany rząd i pomoc tylko w części trafiała do ludzi. – Te władze nie rozumieją gniewu ludzi, nie wstydzą się tego, że tyle pieniędzy rządzący wyprowadzili na swoje konta w Szwajcarii – słyszę od jednego z Libańczyków zaangażowanych w pomoc poszkodowanym w Bejrucie. Skutecznie za to pracują pieniądze wysyłane na konta różnych organizacji pomocowych, takich jak PCPM, Dom Wschodni czy Caritas. Pieniądze przeznaczane są na wynajem domów, wsparcie leczenia rodzin w szpitalach, na remonty, a na wstępie nawet takie rzeczy jak foliowanie okien (zanim zostaną wstawione szyby) i odgruzowywanie ulic. Libańczycy są przekonani, że mogą liczyć tylko na siebie i wsparcie takich organizacji międzynarodowych. Nie liczą już na władze. Mają poczucie, że to jest jakaś seria nieszczęść nieproporcjonalnych do ich możliwości. Dlatego wychodzą na ulice i są gotowi na wszystko. Na tych gruzach albo narodzi się nowy Liban – albo pozostaną już tylko gruzy.•
Jacek Dziedzina