W Dzień Dziecka jest głośno, wesoło i kolorowo. Czerwone klauny rozdają cukierki. Są pastelowe balony, i prezenty, i zabawa w berka po korytarzach. I nikomu nie przeszkadzają kroplówki zawieszone na stojakach.
Podobno pierwszego anioła przyniosła chora na anoreksję nastolatka. Zrobiła go sama. Może to był ten ulepiony z modeliny, ubrany w pomarańczowy kubraczek? A może ten wydziergany z włóczki?
Aniołów ciągle przybywa. Jest ich kilka tysięcy. Tłoczą się pod ścianami, na ścianach, na specjalnie zrobionych drewnianych półkach. Są anioły kolorowe, białe, drewniane i porcelanowe. Niektóre zabawne, inne dostojne. Uśmiechnięte i rozmodlone. Część z nich powędrowała już na szpitalny korytarz. Spoglądają na małych pacjentów z oszklonych witryn. Anioły przynoszą do kaplicy pacjenci, ich rodzice, dziadkowie, babcie. Niezwykłe wota, aby podziękować Panu Bogu za cudowne uzdrowienie dziecka. Albo za pomyślne leczenie czy dobrych lekarzy. A czasem to ostatni akord wdzięczności za życie malucha, który odszedł już do nieba…
Kaplicą Aniołów Stróżów w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka im. Jana Pawła II opiekują się franciszkanie. Do niedawna duchowym opiekunem małych pacjentów był ojciec Paweł Ostrzałek. Kiedy się spotkaliśmy, stał w szpitalnym korytarzu uśmiechnięty od ucha do ucha - od razu wzbudzał zaufanie. Dzieci go lubiły. - To chyba przez te cukierki w kapturze - śmiał się. - Jakie cukierki? - A takie różne - odpowiedział, podnosząc do góry wieko dużej, wiklinowej skrzyni po brzegi wypełnionej słodyczami w kolorowych papierkach.
Te cukierki to klucz do serc zblazowanych nastolatków, którym na widok księdza uruchamiają się mechanizmy cynizmu. Franciszkanin pyta takiego młodego, czy chce się wyspowiadać, przyjąć Komunię, a on śmieje się, że tylko chce cukierka. No, to dostaje. Tak jest raz, drugi, trzeci, aż nieraz w końcu decyduje się na sakramenty.
- Pamiętam chłopca, może szesnastoletniego, z zanikiem mięśni - opowiadał zakonnik. - Za każdym razem, kiedy do niego przychodziłem, pytałem, czy chce przyjąć sakramenty, a on odpowiadał z uśmiechem, że prosi tylko o cukierka. Pewnego dnia modliłem się w kaplicy i weszła jakaś pani. Nie wiem, skąd się wzięła, kim była. Nigdy jej w szpitalu nie widziałem. Nie była z personelu na pewno. A znam przecież wszystkich. Pomodliła się, a potem podeszła do mnie i powiedziała: "Ojcze, proszę iść teraz do tego chłopca, bo jest z nim już bardzo źle". Poszedłem, wchodzę na salę, widzę, że siedzi, uśmiecha się, jest w pełni świadomy. Nie wygląda gorzej. Pytam, czy chce cukierka. Tak, chce. Potem pytam, czy chce porozmawiać. Rozmawiamy, aż w końcu stawiam pytanie, czy chce się wyspowiadać. Po raz pierwszy odpowiada, że tak. Wyspowiadał się, przyjął Komunię, zgodził się także na sakrament namaszczenia chorych. I to był ostatni dzień jego świadomego życia na ziemi…
Wielu rodziców chorych dzieci w kapelanie szpitalnym szuka wsparcia, odpowiedzi na trudne pytania: "Czy moje dziecko umrze?", "Dlaczego Bóg pozwolił na to cierpienie?". Czasem jednak, widząc księdza przy łóżku dziecka, zbuntowani rodzice żądają, by opuścił salę. Kapelan szpitalny to rozumie. Szanuje. Informacja o chorobie dziecka, czasem nieuleczalnej, wywraca życie do góry nogami. Do serca wkradają się strach, gorycz, ból. Potrzeba czasu, by oswoić się ze swoimi uczuciami. Budować na nowo świat, kiedy ten stary, znany i uporządkowany właśnie runął jak domek z kart. - Często jest tak, że ci sami ludzie po czasie zaczynają szukać kontaktu, rozmowy, nieraz spowiedzi.
Kiedy Patryk po raz pierwszy trafił na onkologię, jego mama, energiczna i radosna kobieta, dowiedziała się o śmierci któregoś z dzieci tego oddziału. Powiedziała, że gdyby umarł jej syn, ona by tego nie przeżyła. Kiedy po wielu miesiącach leczenia nastąpił nawrót choroby nowotworowej Patryka i jego powrót na oddział onkologiczny, kapelan zobaczył w matce chłopca zupełnie inną kobietę. - Kiedy Patryk umierał, jego mama miała w sobie niezwykłą siłę, by pozwolić synowi spokojnie odejść - wspomina ze wzruszeniem. - Jeszcze innych pocieszała…
Franciszkanin pamięta taż małą Faustynkę. I jej mamę, bo takiej wiary nie da się zapomnieć. Dziewczynka leżała na OIOM-ie noworodka. Lekarze nie dawali dziecku żadnych szans na przeżycie. - A mama wierzyła, że jej córeczka wyzdrowieje, że wstawiają się za nią Anioł Stróż i jej święta patronka. Jej wiara była naprawdę promieniująca. Po jakimś czasie dziewczynka została przeniesiona z OIOM-u na odział patologii. Nadal była w ciężkim stanie i pielęgniarki mówiły mi po cichu, że dziecko na pewno umrze. A Faustynka żyła. Dzisiaj ma chyba dwa latka i jest zdrową, radosną dziewczynką. Jej anioł stoi gdzieś pomiędzy innymi na drewnianej półce w niezwykłej, szpitalnej kaplicy.