O spokoju w niespokojnych czasach, wolności w zniewolonym kraju i „duszpasterstwie pączkowym” mówi Anna Rastawicka.
Joanna Jureczko-Wilk: Dwanaście lat u boku kard. Stefana Wyszyńskiego. Czuła Pani wtedy, że patrzy na człowieka wyjątkowego?
Anna Rastawicka: Od dziecka wzrastałam w atmosferze czci dla prymasa Wyszyńskiego. On mnie bierzmował w 1952 r., a po roku dowiedzieliśmy się o jego aresztowaniu, co dla mnie było pierwszym tak mocnym przeżyciem zniewolenia. W 1956 r. ksiądz prymas wyszedł na wolność, ale nie ustało prześladowanie Kościoła. Gdy byłam w klasie maturalnej, usłyszałam z taśmy magnetofonowej słowa księdza prymasa: „Na naszych oczach leci nieustannie ku Kościołowi huragan kamieni i nie masz, kto by je zatrzymał”. Pomyślałam, że mogę próbować chociaż trochę ten Kościół osłonić. Słowa prymasa były początkiem mojej drogi powołania w Instytucie Prymasa Wyszyńskiego. Kiedy po studiach, w 1969 r. zaczęłam pracę w Sekretariacie Prymasa Polski, mogłam patrzeć z bliska na życie świętego. Zadziwiał mnie jego głęboki spokój w tych niespokojnych czasach. Każdy dzień przynosił jakieś troski, ataki na Kościół: powoływanie kleryków do wojska, przejmowanie domów zakonnych, opodatkowanie Kościoła, próba podporządkowania nauczania w seminariach władzy świeckiej. A ksiądz prymas nigdy nie panikował, nie narzekał. On nie tylko wierzył w Boga, on wierzył Bogu i wiedział, że Jego moc w końcu zwycięży. Nieraz przychodzili do niego zaniepokojeni ludzie i pytali: „Eminencjo, to co teraz będzie?”. A on ze spokojem odpowiadał: „Tylko Bóg na pewno będzie i my w Nim”. Wiele razy docierały do nas informacje o tym, że w domu na Miodowej założone są podsłuchy. Prymas komentował to: „Wiem o tym, ale nie boję się. My musimy żyć święcie, a co mam do powiedzenia w sprawach publicznych, mówię otwarcie, na ambonie”. Nie powiem, żeby życie codzienne wśród podsłuchów i nieustannej obserwacji tajnych służb było łatwe, ale dodawała nam sił prostota i wolność gospodarza.
Rozmowa ukazała się w wydaniu specjalnym „Gościa Niedzielnego”, poświęconym Prymasowi Tysiąclecia. CAŁE WYDANIE DO POBRANIA ZA DARMO TUTAJ:
A jaki ten gospodarz był na co dzień?
Niejeden raz, siedząc przy wspólnym stole, myślałam: to święty człowiek, ale jaki on jest zwyczajny. Lubił proste potrawy, sam obierał jabłka i nimi częstował… Był bardzo gościnny. Z taką samą uwagą przyjmował dzieci, starszych, jak ludzi nauki czy osobistości życia społecznego. Pamiętam, jak podczas pewnego spotkania mała córeczka konsula zdjęła księdzu prymasowi piuskę i włożyła sobie na główkę, bo czerwone nakrycie głowy bardzo jej się spodobało. Prymas nie protestował, śmiał się razem z nią. Był uważny na każdą potrzebę przychodzących. Dbał o to, żeby dla nikogo nie zabrakło miejsca, żeby każdy mógł powiedzieć, co myśli. Studentów zapraszał na pączki, sam ich częstował i urządzał konkursy, kto zje więcej.
Jak wyglądał dzień na Miodowej?
Ksiądz prymas modlił się wcześnie rano. Zanim wstał, myślą wędrował do sanktuariów maryjnych i tam powierzał Matce Bożej sprawy Kościoła. Przed poranną Mszą Świętą w domowej kaplicy odmawiał brewiarz. Eucharystię sprawował z wielką uwagą i prostotą. Nie zmieniał tekstów liturgicznych, niczego nie dodawał od siebie. Kiedy tylko kalendarz liturgiczny na to pozwalał, odprawiał Msze Święte wotywne ku czci Matki Bożej. Pracę w sekretariacie łączyliśmy z adoracją, żeby modlitwą pomagać księdzu prymasowi. Kiedyś, przechodząc przez kaplicę na kolejną audiencję, zatrzymał się przy mnie i powiedział: „Jesteś szczęśliwa, że możesz być przed Panem Jezusem. Ja też bym tak chciał, ale muszę iść do ludzi”. Kiedy czasami wchodziłam do pokoju, gdzie pracował, patrzyłam na stosy korespondencji i myślałam, kiedy biedny ojciec da sobie z tym radę. Po godzinie wszystko było uporządkowane. Odpowiadał na wszystkie listy, nawet na kartki od dzieci, jeśli tylko miały adres zwrotny. O godzinie 13 był obiad, czasami także z udziałem gości. Po nim ksiądz prymas miał krótki odpoczynek, ewentualnie spacerował po ogrodzie z różańcem w ręku. Później uczestniczył w kolejnych audiencjach albo wyjeżdżał do parafii. Po kolacji, która była o godzinie 19, ksiądz prymas udawał się na osobistą modlitwę. W dniach, kiedy nie wizytował parafii ani nie miał innych wyjazdów, o 21.00 spotykaliśmy się w kaplicy na Apelu Jasnogórskim. Zazwyczaj o 22.00 udawał się na spoczynek.
Anna Rastawicka w latach 1969–1981 pracowała w Sekretariacie Prymasa Polski i była w gronie najbliższych współpracowników kard. Stefana Wyszyńskiego. Instytut Prymasowski
Kardynała Wyszyńskiego tytułowano Prymasem Tysiąclecia, księciem Kościoła, mężem opatrznościowym. W swojej książce „Ten zwycięża, kto miłuje” opisuje Pani prymasa mało znanego: opowiadającego dowcipy, zbierającego papierki po cukierkach na Bachledówce.
Tak było rzeczywiście, bo świętość to zwyczajność, a nie szukanie nadzwyczajności. W czasie wakacji w górach prymas wychodził po Mszy Świętej przed kaplicę i częstował dzieci cukierkami. A potem chodził i zbierał papierki. Czasami opowiadał domownikom anegdoty, ale częściej nas o nie pytał. Miał poczucie humoru. Co roku na centralną procesję Bożego Ciała w Warszawie ksiądz prymas „zamawiał” u św. Antoniego dobrą pogodę, a potem „w dowód wdzięczności” przekazywał pewną kwotę na pomoc dla studentów. Któregoś roku pogoda była ładna przy trzech ołtarzach, a przy czwartym lunął deszcz i kompletnie nas zmoczył. Kiedy potem zapytaliśmy prymasa, jak w takim razie będzie z obietnicą daną św. Antoniemu, odpowiedział: „Dam, ale trochę mu potrącę”.
Czytaj dalej na następnej stronie
Joanna Jureczko-Wilk