Ogłoszony przez Trumpa i Netanjahu bliskowschodni plan pokojowy jest optymalny i akceptowalny dla Izraela oraz optymalny, ale nieakceptowalny dla Palestyńczyków.
29.01.2020 11:00 GOSC.PL
Druga część powyższego zdania wydaje się brzmieć absurdalnie: skoro coś jest dla kogoś nie do zaakceptowania, to jak może być jednocześnie optymalne. Z pewnością nie chodzi o rozwiązanie dla Palestyńczyków idealne, ale jednocześnie to dziś jedyny możliwy do zaakceptowania przez obecnie rządzące siły w Izraelu scenariusz: perspektywa utworzenia państwa palestyńskiego, ale pod warunkiem demilitaryzacji i odrzucenia terroryzmu oraz uznania prawa do istnienia państwa żydowskiego. Palestyńczycy mają zatem do wyboru: albo trwanie w obecnej stagnacji, albo przyjęcie propozycji namiastki państwowości z niemałym zastrzykiem finansowym.
Oczywiście, nie ma co się oszukiwać: ogłoszony z dumą przez Trumpa jako „deal stulecia” plan pokojowy jest wyraźnie jednostronny, spełniający praktycznie wszystkie najważniejsze postulaty strony izraelskiej. Główny zarzut, jaki podnoszą komentatorzy, sprowadza się właśnie do tego: znowu ktoś z zewnątrz próbuje narzucić jakieś rozwiązanie, korzystne wyraźnie dla jednej strony. Problem w tym, że od kilku dekad ciągle ktoś „z zewnątrz” przyjeżdża z teczkami pełnymi pomysłów i próbuje coś narzucić – nierzadko próbowano zmuszać również Izrael, by zrezygnował z terytoriów, bez których nie może myśleć o własnym bezpieczeństwie, mając z jednej strony republikę Hezbollahu, z drugiej republikę Hamasu. I to strona palestyńska nigdy nie chciała uznania Izraela jako państwa żydowskiego.
W 2000 roku, za prezydentury Billa Clintona, podczas negocjacji w Camp David Jaser Arafat dostał prawie wszystko, co było możliwe, łącznie z uznaniem państwa palestyńskiego - i odrzucił to. Bo kością niezgody pozostawała Jerozolima. I tak już pozostanie. Palestyńczycy zaczęli marzyć o stworzeniu stolicy w Jerozolimie dopiero w XIX wieku, z powodu rosnącego w siłę ruchu syjonistycznego. To nigdy nie była stolica żadnego państwa palestyńskiego, które przecież nie istniało. Co oczywiście nie oznacza, że Izrael ma prawo robić z Palestyńczykami wszystko, nieraz też z pewnością przekraczał granice obrony koniecznej. Ale mimo wszystko to była jednak głównie obrona przed tymi, którzy nie uznają samego prawa do istnienia państwa żydowskiego. Problem polega na tym, że sami Palestyńczycy stali się zakładnikami uporu i fanatyzmu Hamasu, który jest pod tym względem nieustępliwy.
Pozostaje oczywiście pytanie o moment ogłoszenia nowego planu. Nie zapominajmy, że obaj przywódcy – prezydent Trump i premier Netanjahu – owym planem też sobie trochę pomagają: Netanjahu przed trzecimi w ciągu roku wyborami w Izraelu i groźbą aresztowania z powodu zbliżającej się sprawy sądowej, a Trump również przed zbliżającą się walką o reelekcję (ewangelikalni chrześcijanie, najwięksi proizraelscy lobbyści w USA, to kilkadziesiąt milionów głosów). Obaj wiedzą, że plan jest nie do zaakceptowania przez Palestyńczyków, więc wyciąganie tematu w tym momencie jest dodatkowo osłabione kontekstem wyborczym.
Trudno jednak patrzeć na to wszystko w kategoriach wyłącznie politycznych. Jesteśmy z pewnością świadkami czegoś, co zdecydowanie przekracza rzeczywistość polityczną. Trwającego od paru dekad procesu wygrywania przestrzeni przez Izrael, samego powstania państwa, jego przetrwania w warunkach – początkowo – całkowitej dysproporcji sił, nie da się ostatecznie wytłumaczyć tylko kwestiami politycznymi. Dobrze rozumieją to ewangelikalni chrześcijanie w USA (może nawet czasem „zbyt dobrze”), dla których cały ten proces jest bardziej czytelny wyłącznie w kategoriach wiary. Nawet jeśli kolejni przywódcy traktują to instrumentalnie, ostatecznie w przypadku Izraela zawsze chodzi o coś więcej niż o politykę.
U ewangelikalnych chrześcijan z USA razi mnie jednak działanie na granicy niezdrowego fideizmu i popierania wszystkiego, co Izrael robi z Palestyńczykami. Bliższe jest mi to, co usłyszałem od Eyala Friedmana, Żyda mesjańskiego z Jerozolimy. Z jednej strony dostrzega spełnianie się biblijnych obietnic danych Izraelowi, z drugiej dostrzega też krzywdę Palestyńczyków: - Kiedy słyszę o zabitych, czuję emocjonalnie, że jestem po stronie Izraela. Bo to moi ludzie, mój naród. Ale wiem też, że muszę patrzeć także z perspektywy Bożej, z perspektywy Jezusa: przebaczenia, błogosławienia. To nie jest łatwe. Ale próbuję też zrozumieć perspektywę Palestyńczyków. Kiedy Jozue miał zdobyć Jerycho, zobaczył przed sobą męża z mieczem i zapytał go: „Czy jesteś po naszej stronie, czy po stronie naszych wrogów?”. A ten odpowiedział: „Ani z wami, ani z nimi, ja jestem wodzem zastępów Pańskich”. To znaczy: jestem po stronie Boga. I przyłącz się do mnie, żeby też być po Jego stronie. Może to oznaczać nawet zdobycie ziemi, którą dał nam Bóg. Musimy jednak pamiętać, że to nie jest nasza ziemia, to ziemia Boga, którą On nam dał nie ze względu na nas, ale ze względu na swoje plany. Ona nie należy do nas. My często nie mamy tej perspektywy. To dla mnie bolesne, że mamy tendencję do bycia bardzo nacjonalistycznymi, nie próbujemy zrozumieć drugiej strony.
Jacek Dziedzina