Modlitwa w cierpieniu tej niesamowitej kobiety niesie wielu z nas. Nawet, jeśli o tym nie wiemy...
Gabrysię poznałam kilka lat temu. Wcześniej wiele o niej słyszałam. O tym, że moi przyjaciele-dziennikarze i księża z różnych stron diecezji mówią o niej jak o świętej i przyrównują do św. Joanny Beretty Molli, choć Gabrysię bardzo to denerwuje. O mężu Robercie, który jest dzielnym facetem, w dzień załatwiającym tysiące spraw, które zwykle rozłożone są pomiędzy obojgiem małżonków, a w nocy czuwającym przy żonie z różańcem w ręku. I o Klarze, ich ślicznej, mądrej córeczce, która z ludzkich, medycznych szacunków nie powinna się nigdy urodzić, bo u jej mamy po agresywnym leczeniu onkologicznym stwierdzono trwałą bezpłodność i jajniki, jak u 80-letniej staruszki...
Gabrysia zachwyca. Jest jak światło stale zamknięte w czterech ścianach mieszkania w bloku, względnie szpitalnego pokoju, a jednak cudem przenikające przez mury na świat. Cierpiąca często do granic ludzkich możliwości z trudem szepce do Boga: "W Tobie jest moje światło... Wszystkie moje źródła są w Tobie...". Czasem ma dość. Buntuje się, krzyczy do Boga, albo ma z Nim "ciche dni". Otwiera Dzienniczek siostry Faustyny, a tam: "Chociaż w niektórych godzinach nie będziesz mnie czuć, ale Ja będę przy tobie. Nie bój się, Łaska Moja będzie z Tobą”...
Spogląda dalej, dużo dalej, poza swój ból i cierpienia. Choć z domu wychodzi kilka razy w roku tylko do samochodu, a stamtąd do kliniki onkologicznej, ciągle wychodzi do ludzi - w modlitwie, w staraniu, w pytaniach "Co u Was? Jak Wasze sprawy? Pamiętam...". Nie znałyśmy się, nigdy nie widziałyśmy się na oczy, a wystarczyło, że jakimś kanałem dowiedziała się o mojej zagrożonej ciąży, by z jej łóżka popłynęły strumienie modlitwy. "Co u tej Oli, u jej dziecka?" - wypytywała wspólnych znajomych. A potem jej modlitwa uwielbienia i list do mnie, kiedy urodziłam zdrowego Mikołaja, nasze trzecie dziecko.
Miała 28 lat, kiedy zachorowała na nowotwór tkanki nabłonkowej i rzadki rodzaj miastenii. Nowotwór zaatakował mięśnie, więc Gabrysia nie jest w stanie utrzymać się na nogach, nie potrafi nawet utrzymać kubka z herbatą. Jej ręce i nogi się wykrzywiają. Zdrowe komórki się wzajemnie niszczą. Ciało nasączone wodą, jak gąbka. Wysportowana kiedyś dziewczyna, od kilkunastu lat nie wstaje z łóżka...
Przeczytaj świadectwo Gabrysi: Co zawdzięczam Matce Bożej?
Pragnęli być rodzicami. Ale diagnoza była twarda. Wyrok: trwała bezpłodność. Rozpacz i bunt przekuli w modlitwę. Pojechali do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Tam, Gabi w hotelowym łóżku z Koronką i Dzienniczkiem. Robert na kolanach dzień i noc przed Najświętszym Sakramentem i przy relikwiach św. Faustyny. "Błagaliśmy Boga, by nasz bunt zmienił w miłość" - wspominają. Bóg miał swój czas, swoje rozwiązanie, swój pomysł na cud.
Gabrysia: - Wiosną 2009 roku w Instytucie Onkologii w Gliwicach usłyszeliśmy: "Niemożliwe stało się możliwe!". Lekarka długo milczała. W końcu wydusiła: "Trzydzieści lat mojej praktyki lekarskiej to za mało, żebym wyjaśniła państwu, jak to się stało. Z medycznego punktu widzenia to nie powinno mieć miejsca. Będziecie rodzicami. Jest pani w zdrowej ciąży!". Miesiąc przed terminem urodziła się Klara, w pełni zdrowa, ze wszystkimi funkcjami życiowymi w normie. Kolejne zaskoczenie personelu: ja nie potrzebuję respiratora, wbrew wszelkim scenariuszom znieczulenie nie spowodowało całkowitego zwiotczenia mięśni. Mąż był obecny na sali operacyjnej "w razie gdyby". Ostatnie słowo należy do Zmartwychwstałego. Przyjaciel przysłał e-maila: "Gabrielo, nie wierz w to, że nadzieja umiera ostatnia. Prawdziwa daje siłę do postawienia kroku w stronę Prawdy i nie umiera nigdy".