Zmów tę litanię, a zobaczysz, co się wydarzy. Uwaga! Podajemy sekret najskuteczniejszej modlitwy.
Jedna z ciotek zaczepiła kiedyś o. Joachima Badeniego: „Słuchaj, jaka modlitwa, której was u dominikanów uczono, jest najskuteczniejsza?”, a gdy zauważyła jego bezradną minę, skwitowała: „Nie wiesz? Nawet tego nie wiesz?”.
„Zmów tę modlitwę, a zobaczysz, co się wydarzy” – przeczytałem na jednym z popularnych katolickich portali. Zmówiłem. Nic się nie wydarzyło. Źle się modliłem? Niewłaściwie zrozumiałem tytuł?
Ta modlitwa czyni cuda
„Najbardziej skuteczna modlitwa”, „Odmów tę litanię, a zobaczysz…”, „Ta modlitwa czyni cuda” – podobne tytuły spotykam regularnie na wielu chrześcijańskich portalach. Irytują mnie. Bardzo. Zdaję sobie doskonale sprawę, że dostarczają „klikalności” i napędzają lawinę komentarzy. Iluż zdesperowanych, przyciśniętych przez życie do ściany, zmagających się z pytaniem „Złośliwy? Niezłośliwy?” i oczekujących na lekarskie diagnozy ludzi będzie szukało w internecie takich kół ratunkowych?
Dlaczego tak bardzo drażnią mnie podobne nagłówki? Bo odwracają uwagę od istoty modlitwy i wynikają z niezwykle popularnej „teologii bankomatu”, wedle której po wstukaniu pobożnego PIN-u i potwierdzenia „zielonym” otrzymamy to, co zamówiliśmy.
Zachwalanie „skutecznej modlitwy” jest traktowaniem jej jako antidotum, recepty, wytrychu do załatwienia własnych interesów. Przepraszam bardzo, a gdzie tu przestrzeń na relację z Tym, który zdobywa się na zdumiewającą propozycję: „Wstań i wiedź ze mną spór, ja cię usprawiedliwię”? Gdzie miejsce na bliskie spotkanie z żywym, osobowym, spragnionym relacji Bogiem, który schodzi do poziomu prochu i proponuje mu: „Przerzuć swe troski na Mnie” i stęskniony woła: „Miłości pragnę, nie krwawej ofiary”.
Agresywny Jezus
Doskonale rozumiem zakłopotanie o. Joachima Badeniego, który nie potrafił odpowiedzieć na pytanie o skuteczną modlitwę. Mam wrażenie, że wspomniane wyżej artykuły traktują modlitwę jako technikę. A ona nie jest techniką, ale relacją!
Przecież nawet sformalizowana Nowenna Pompejańska nie jest przedstawianiem Najwyższemu listy spraw do załatwienia, szantażowaniem Go naszym pobożnym zachowaniem czy katolicką wersją „Książki skarg i wniosków”. Jej drugi etap polega na… dziękowaniu w ciemno za owoc, którego jeszcze nie widzimy. Odczytuję w tym echo zachęty św. Pawła: „W każdym położeniu dziękujcie” i gest ufności: „Wierzę, że cokolwiek się wydarzy, będzie pod Twoją kontrolą”.
Modlitwa jest relacją. „Czy miałeś wczoraj skuteczną kolację z dziećmi?” – słyszycie jak absurdalnie brzmi to pytanie? Rozumiem, gdyby dotyczyło ono lunchu biznesowego w restauracji, ale nie kolacji z moimi dziećmi: Martą, Łukaszem i Nikodemem! Modlitwa jest siedzeniem przy stole, do którego zaprasza nas Bóg, a nie ubijaniem z Nim pobożnych interesów. Pamiętacie, gdzie „cichy i pokornego serca” Mesjasz eksplodował i zachował się w sposób bardzo „nieoazowy”?
Zbliżała się pora Paschy, czas zabijania baranków, a On – „Baranek, który gładzi grzechy świata”, wszedł do jerozolimskiej świątyni. Zastał w niej ludzi załatwiających z Bogiem pobożne interesy i zadających pytanie: „przepraszam, a ile to kosztuje?”. Domyślamy się tego, że młodziutki Jezus zakasywał rękawy, by pomóc Józefowi w stolarni, choć Biblia nie wspomina o tym ani słowem. Co ciekawe, jedynym wymienionym przez Ewangelię przedmiotem, który uczynił Syn Boży własnoręcznie był… bicz. „Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powypędzał wszystkich ze świątyni”.
Porozmawiaj z Nim!
Modlitwa nie jest techniką, lecz relacją. – Pobożność polega na tym, że masz „relację” ze swoimi przekonaniami religijnymi, a duchowość to relacja z Tym, który daje ci Ducha – wyjaśnia o. Michał Legan, paulin z Jasnej Góry.
„Zmów modlitwę, a zobaczysz…” – taką narrację znajduję na każdym kroku. Kiedyś dotyczyła jedynie kserowanych w ogromnych ilościach rozrzucanych po kościołach „modlitewnych łańcuszków”, dziś przeniosła się i zadomowiła na dobre w internecie.
Biada temu, kto przez gapiostwo czy roztargnienie zapomni i nie zmówi jednej z nakazanych przez autorów łańcuszka modlitw. Nie dość, że Bóg – „Wielki Buchalter” – odłoży swój niebiański kalkulator i nie zajmie się rozpatrzeniem wniosku, to jeszcze cała sprawa może skończyć się śmiercią lub w najlepszym wypadku trwałym kalectwem. Jasne, ironizuję, ale przecież podobne, podszyte lękiem pobożne pogróżki znajdujemy na klęcznikach naszych kościołów i w przestrzeni wirtualnej. Kładą nacisk na lęk, przymus, i co gorsza, uzależniają suwerenną, autonomiczną interwencję Stwórcy od naszej duchowej aktywności („zmobilizuj się”, „pomódl się”, „zmów”). Takie cudowne internetowe podpowiedzi nie mają wiele wspólnego z chrześcijaństwem…
Tak naprawdę nie dzieje się nic
Punktem wyjścia naszego modlitewnego życia jest zawsze bezradne stwierdzenie: „nie mam żadnych argumentów, technik, którymi mógłbym Tobie zaimponować”. Jak dobitnie brzmiały słowa, które usłyszałem u benedyktynek na Górze Oliwnej: – Dziś po wielu latach spędzonych w klasztorze wiem jedno: nie umiem się modlić – uśmiechnęła się z zakłopotaniem siostra Paula (Rachel Maria) Malczewska, jedna z sędziwych mniszek mieszkających w Jerozolimie. Żydówka, która jak sama opowiadała, „zakochała się po uszy w Jezusie”. Do dziś pamiętam wyraz jej oczu i łagodny uśmiech. Niedawno dowiedziałem się, że zmarła. W chwili, gdy piszę te słowa, na Górze Oliwnej odbywa się jej pogrzeb…
„Odkąd pojęłam, że sama z siebie nic zdziałać nie mogę, przestałam uważać, że powierzone mi zadanie jest trudne” – notowała tuż przed śmiercią Mała Tereska. „Poczułam, że muszę tylko jednoczyć się coraz mocniej z Jezusem, a reszta mi będzie przydana”.
Jednoczyć się coraz mocniej z Jezusem. To kwintesencja modlitwy! – Modlitwa nie jest techniką, ale relacją, przebywaniem z Bogiem – opowiada franciszkanin o. Rafał Kogut. – To trwanie w Jego obecności, pozwolenie, by On mnie przenikał. Stanięcie w prawdzie ze świadomością tego, że jestem kochany, ale również tego, że jestem grzesznikiem. Nie szukajmy życia duchowego, szukajmy relacji z Tym, który nas bezgranicznie kocha!
By uniknąć bolesnego rozczarowania, nie oczekujmy obiecywanych przez internetowe portale natychmiastowych efektów. Trwajmy przy Bogu, nawet jeśli jedynym owocem naszej modlitwy, jaki dostrzegamy, jest… figa z makiem. Pamiętajmy, że „dziedzicami obietnic stajemy się przez wiarę i cierpliwość” (Hbr 6,12).
Irytują mnie internetowe zachęty „zmów tę litanię, a zobaczysz, co się wydarzy”. Odmawiam modlitwy i zazwyczaj jest tak, jak w wierszu Michała Zabłockiego: tak naprawdę nie dzieje się nic. To normalne.
Pokochaj milczenie Boga
Rękami i nogami podpisuję się pod słowami benedyktynki s. Małgorzaty Borkowskiej, która w swej pachnącej drukiem książce „Ryk oślicy” (Tyniec 2018) zanotowała:
„A Bóg milczy – latami – a Boga nie widać! Pustka. Bożki stoją w słońcu i zachwalają swoją dotykalność. To straszne, straszne: tak bardzo chcieć się modlić i tak nie umieć. Można załamać się i odejść do rzeczy bardziej odczuwalnych, postrzegalnych, uchwytnych, policzalnych. A można Bogu powiedzieć: »Wybieram Ciebie raczej niż radość z Ciebie, Nieogarniony!«. Bo przecież to nie Bóg istnieje dla nas, ale my dla Niego. I modlitwa, podczas której sprawdzamy ciągle, czy się modlimy, jest tylko psią zabawą w kręcenie się za własnym ogonem. Postrzegamy tylko siebie! Milczeć. Nie mierzyć. Nie sprawdzać i nie liczyć. Zaufać. Wielbić. Właśnie: Chciałam Cię przeżyć, a to nie trzeba przeżyć, tylko uwielbić. Pytano mnie czasem: »Co czuje człowiek wierzący?« Nic nie czuje. Po prostu służy. Tapla się w tej swojej bezradności: klęska za klęską, zwątpienie za zwątpieniem, łaska za łaską. Bardzo źle: dobrze! Wszystko się łamie? Dobrze. Ty trwasz: wystarcza. Służba? Przecież nam powiedziano, że jesteśmy słudzy nieużyteczni, co to najwyżej spełniają swój obowiązek, nic więcej. Chciałam Cię wielbić: i to jeszcze za mało. Trzeba Cię przyjąć. Przyjąć, zaufać. Pokochać milczenie Boga”.
Marcin Jakimowicz; GN 4/2019