Trudno publicznie powoływać się na człowieka, którego zdaniem pomaganie biednym jest złe, bo przez to biednych jest za dużo. Jednak idee Thomasa Malthusa mają się doskonale.
„Kraje rozwinięte powinny też posunąć się i dać miejsce ponieważ swoim stylem życia niszczą planetę. Gdyby się przestali rozmnażać a zostawili to tym, którzy pukają do ich drzwi, świat byłby szczęśliwszy” – powiedział Yves Cochet, były francuski minister ds. środowiska. Słowa polityka partii Zielonych szokują, choć Cochet nie jest pierwszym, który twierdzi, że ludzi powinno być na świecie mniej. I nie pierwszym, który tłumaczy to względami ekologicznymi.
Dzisiejsi zwolennicy zmniejszenia liczby ludności to duchowe dzieci Thomasa Malthusa, żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. brytyjskiego ekonomisty. Twierdził on, że przyrost naturalny szkodzi rozwojowi gospodarczemu i prowadzi do szybkiego wyczerpania zasobów ziemi. Jego wyliczenia nie potwierdziły się, ale sposób myślenia, jaki prezentował ma się dobrze. Nawet jeśli nie wszyscy wspominają jego nazwisko, bo nie za bardzo wypada odwoływać się do człowieka, którego zdaniem pomaganie biednym jest złe, bo przez to biednych jest za dużo (choć niektórzy się odwołują, jak Edwin Bendyk w książce „Miłość, wojna, rewolucja”). Nie za bardzo wypada też tłumaczyć ideę depopulacji tym, że nie dla wszystkich wystarcza bogactwa. Jeszcze w latach 90. można było usłyszeć takie hasła choćby z ust sławnego badacza mórz Jacquesa Cousteau. „Światowa populacja musi zostać ustabilizowana, a żeby to osiągnąć musimy eliminować 350 000 dziennie” – przekonywał w 1991 r. w wywiadzie dla „The UNESCO Courier”. Twierdził też, że zasobów ziemi wystarczy do utrzymania najwyżej 700 mln ludzi na poziomie życia, jaki mają Amerykanie. Dziś jednak argumenty ekonomiczne są zbyt niepoprawne politycznie. Co innego te ekologiczne. „Wszystkie nasze kłopoty ze środowiskiem są łatwiejsze do rozwiązania przy mniejszej liczbie ludzi, a trudniejsze – a wręcz niemożliwe – do rozwiązania, jeśli ludzi będzie więcej” – stwierdził David Attenborough, sławny brytyjski przyrodnik. Na jego słowa często powołuje się organizacja Population Matters, która walczy m. in. o to, żeby rodziło się jak najmniej dzieci. Grupa naukowców opublikowała w zeszłym roku w piśmie „Environmental Research Letters” wyliczenia, zgodnie z którymi jedno dziecko mniej to o 58 ton mniej wyemitowanego CO2 rocznie. Wyniki badań cytowała popularna prasa, w tym brytyjski „Guardian”, w którym można też znaleźć pełne aprobaty teksty o antynatalistach – ludziach, którzy dla dobra środowiska decydują się nie mieć potomstwa.
Czy ekologia musi na dłuższą metę prowadzić do takiej postawy? Może się mylę, ale moim zdaniem nie ona jest punktem wyjścia. Innymi słowy, w tej szalonej ideologii nie chodzi o to, żeby za wszelką cenę chronić naturę, nawet kosztem ludzi, tylko o to, żeby za wszelką cenę zmniejszyć liczbę ludzi, a ekologia to taki sam argument, jak kiedyś ekonomia czy – w dawnych czasach – przekonania gnostyków (średniowieczne sekty z tego nurtu uważały, że ciało jest złe, więc złe jest też płodzenie dziecka, czyli tworzenie nowego ciała; jedne z tych grup całkowicie zabraniały uprawiania seksu, inne stosowały dostępne wówczas metody antykoncepcji). Jednak dziś to właśnie ochrona środowiska jest najpopularniejszym i najbardziej bezkrytycznie przyjmowanym argumentem zwolenników depopulacji. Warto o tym pamiętać, słuchając ekologów.