Wybory samorządowe pokazały, że antypisowski elektorat na pewno pójdzie do urn. Tymczasem PiS robi co w jego mocy, żeby zniechęcić do siebie własnych wyborców.
Konstytucja gwarantuje, że obywatel może wierzyć, w co tylko chce. Psychologia uczy z kolei, że człowiek może uwierzyć w cokolwiek, jeśli tylko chce. Istnieją mechanizmy, które pozwalają uwierzyć, że rzeczywistość jest inna, niż to, czego namacalnie doświadczasz. Nie wiem, który z nich działa u polityków rządzącego obozu zajmujących się ustawą antyaborcyjną, ale musi być naprawdę mocny.
Kilku polityków Prawa Sprawiedliwości i okolic stwierdziło ostatnio publicznie, że ustawa zakazująca aborcji nie zostanie uchwalona. Dwaj, Janusz Śniadek i Jarosław Gowin, tłumaczyli, że byłoby to nierozsądne z politycznego punktu widzenia. Z pewnością nie są w tej opinii odosobnieni. Gdyby inaczej rozumowało kierownictwo PiS, kazałoby posłom pracować nad projektem, albo po prostu go przyjąć, zamiast kłaść na dnie szuflady i obrażać się, że ktoś o niego pyta.
Jeszcze nie tak dawno działanie w obronie życia było jak najbardziej rozsądne. Będąc w opozycji, posłowie PiS popierali obywatelskie projekty autorstwa prolajferów. Ostatni raz zrobili to we wrześniu 2015 r. – wszyscy posłowie PiS poparli wtedy całkowity zakaz aborcji. Półtora miesiąca później wygrali wybory.
Tym razem PiS gra o głosy ponad 800 tys. aktywnych wyborców, którzy podpisali się pod projektem zakazującym aborcji eugenicznej. To ok. 15 proc. wyborców Prawa i Sprawiedliwości z 2015 r. Dużo, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że gra toczy się o to, czy partia Jarosława Kaczyńskiego zdobędzie samodzielną większość, czy da się prześcignąć wielkiemu antypisowskiemu blokowi. Kierownictwo partii zakłada najwyraźniej, że prawicowi wyborcy i tak nie mają dokąd odejść. Myli się, mają kilka możliwości. Jedną jest głosowanie na ludzi Prawicy RP startujących z list Ruchu Kukiz’15. Partia Marka Jurka sama nie weszłaby pewnie do sejmu, ale w sojuszu z większym ugrupowaniem ma na to duże szanse. Inną opcją jest poparcie kogoś z drobniejszych prawicowych stronnictw. A znajdą się pewnie i tacy wyborcy, którzy uznają, że to wszystko jedno, czy na aborcję pozwala PiS czy PO i świadomie nie zagłosują w ogóle. Tak czy inaczej, ludzie, którym zależy na ochronie nienarodzonych tracą motywację, by popierać partię, która ten postulat lekceważy.
Z punktu widzenia rządu, na drugiej szali leżą czarne marsze i działalność organizacji proaborcyjnych. Jak państwo sądzą, czy zablokowanie ustawy antyaborcyjnej sprawi, że demonstrantki od wieszaków i stowarzyszenia sponsorowane przez George’a Sorosa pokochają PiS?
Ja na przykład uważam, że nie. Więcej, szczytem naiwności jest nadzieja na to, że takim grupom można nie dawać paliwa. Rządy PiS same w sobie są dla nich paliwem, a sukces, jakim była kapitulacja władzy w sprawie poprzedniego projektu antyaborcyjnego zachęcił zwolenników aborcji do działania. Wybory samorządowe pokazały zresztą, że antypisowski elektorat – skądkolwiek by swój antypisizm wywodził – na pewno pójdzie do urn. Tymczasem PiS robi co w jego mocy, żeby zniechęcić do siebie własnych wyborców.
Genialna strategia.