Byłam przerażona. W mojej główce zrodził się szalony pomysł: jeśli uklęknę pod krzyżem, to przestaną rzucać we mnie kulami. Po raz pierwszy w życiu krzyknęłam: „O, Jezu!”. Odeszli.
To jedno z tych spotkań, które zapamiętam do końca życia. Do dziś pamiętam wyraz oczu s. Pauli, mieszkającej w Jerozolimie benedyktynki.
– Gdy byłam malutka, moja rodzina przeprowadziła się do Łomży – opowiadała – Moi najbliżsi uciekali z getta. Pięć osób przebiegło, mnie – szóstą – złapali. Tuż za bramą. Miałam trzynaście lat. Kazali mi się odwrócić do ściany. Byłam pewna, że mnie rozstrzelają. Taksówką zabrali mnie na gestapo. Tego dnia złapali w Łomży kilku innych Żydów, m.in. doktora uciekającego do żony, która była Polką. Spędziłam na gestapo całą noc. Słyszałam krzyki, płacz dzieci, odgłosy bicia. Nad ranem kazali mi wyjść. Byłam przekonana, że prowadzą nas na rozstrzelanie, na cmentarz. Ale zaprowadzili nas do getta.
Trzynaście lat to już nie jest dziecko… Miałam swój rozum. Gdy Niemcy bili mnie i pytali dokąd uciekałam, kłamałam: „Nie wiem, jestem sierotą. Babcia kazała mi uciec gdzie oczy poniosą”. Za nic nie chciałam zdradzić kryjówki mojej rodziny. Jakimś cudem ponownie udało mi się uciec z getta. Jeden Polak powiedział: „Możecie wyjść” i wybiegłam. Ukrywałyśmy się w lesie. Niemcy zorganizowali tam łapankę. Ale oni sami nigdy nie wchodzili do lasu, zawsze posługiwali się Polakami. Jeśli Polacy byli dobrzy, to nas „nie zauważali”. Za złapanie Żyda dostawali
Rozstałam się z mamą, a ona biedna pomyślała: „Złapali moją Rachelę, nie mam po co żyć”. Prawdopodobnie wyszła z lasu i ją rozstrzelali. To jest do dziś moja wielka rana… 6 stycznia 1943 roku koło południa brnęłam z koleżanką po kolana w śniegu. Nagle napadli na nas chłopcy. Zaczęli rzucać śniegowymi kulami. Rozpoznali nas. Byłam w spodniach a wówczas dziewczynki nie chodziły jeszcze w spodniach, miałam długie warkocze. „Żydówki!” – krzyczeli. To było niebezpieczne, bo tą drogą często przejeżdżali Niemcy. Doszłyśmy przerażone do rozstaju dróg, a tam stał duży krzyż. W mojej główce zrodził się szalony pomysł: „Jeśli uklękniesz pod krzyżem, to oni pomyślą, że jesteś Polką i zostawią cię w spokoju”. Po raz pierwszy w życiu krzyknęłam: „O, Jezu!”. Oni zatrzymali się i odeszli.
Rozstałam się z koleżanką. Każda poszła swoją drogą. Schowałam się w kopcu po ziemniakach. Leżałam w nim aż do Wielkiego Postu. Tam pod krzyżem „coś się zrobiło”. Nie wiem, jak o tym opowiedzieć. Ukryta w kopcu na ziemniaki wołałam: „Panie, Boże moich ojców, Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba, ja nie chcę Cię zdradzić, ale powiedz mi, kim jest ten Jezus? Ten ukrzyżowany człowiek, prześladowany, cierpiący…”. Nieustannie o Nim myślałam. Stał się mi bardzo bliski, choć kompletne Go nie znałam. Ukrywałam się w tym kopcu i modliłam się: „Panie Jezu, jeśli Ty mnie chcesz, to będę ofiarą dla Izraela. Pójdę do klasztoru, nie będę się ukrywać”. Byłam rozdarta: co noc modliłam się o śmierć. Wolałam umrzeć, niż zostać chrześcijanką. Oni tak źle się kojarzyli. W końcu zdobyłam się na szaleństwo i wyszłam z kryjówki. Mówiłam wszystkim, że jestem Polką. Przestałam się bać. Po wojnie prosiłam o chrzest. 7 września 1945 roku wstąpiłam do klasztoru. Zaczytywałam się w Małej Tereni i powiedziałam: „Panie Boże, niech będzie najciężej, ale krótko!” Żyję jednak do dziś. Czasami, po kilkudziesięciu latach spędzonych w klasztorze, mówię Jezusowi: „Oszukałeś mnie. Miało być krotko!”.
Wszystko zaczęło się pod tym wiejskim krzyżem. Co tu dużo ukrywać: zakochałam się w Jezusie. Czym jest ta miłość? A był pan kiedyś zakochany? Tak? To to samo…
Marcin Jakimowicz