– Widząc obozowy tatuaż na mojej ręce i moje nazwisko na liście dr. Mengele, młodzież rozumie, że to, co jej opowiadam, nie jest bajką – mówi Lidia Maksymowicz, która do Auschwitz-Birkenau trafiła, mając trzy lata.
– Później, kiedy otwierały się drzwi baraku i widać było błyszczące buty, wszystkie dzieci chowały się pod najniższą pryczą, by nie zauważył nas doktor Mengele – mówi pani Lidia i pokazuje swoje nazwisko na liście lekarza, który pewnego dnia i ją zabrał do swojego gabinetu. – Po wszystkim mama mnie nie poznała – byłam przeźroczysta. Wypompowano ze mnie całą krew, która była prawdopodobnie przeznaczona dla niemieckich żołnierzy walczących na froncie. Zamiast niej wstrzyknięto mi sól fizjologiczną. Ale twarda byłam... Ledwo stojąc na nogach, poszłam nawet na apel – wspomina. Po kolejnych eksperymentach całe jej wychudzone ciało obsypały ropiejące wrzody.
Życie „dziewczynce z numerem 70072” w dużym stopniu uratowała też znana lekarka z Kijowa, która – choć sama została więźniarką – z racji wykonywanego zawodu pediatry miała coś do powiedzenia w obozie. – Gdy mama usłyszała język rosyjski, zgłosiła się do niej, że ma tu małe dziecko. Dzięki tej lekarce została zatrudniona w szpitalu, żeby jej pomagała. A gdy były robione selekcje dzieci, zawijano mnie w dywan i niesiono do pani doktor. Dużo ryzykowała – podkreśla pani Lidia.
Rozdzielone na 17 lat
Ryzykowała też mama dziewczynki, która wielokrotnie pod osłoną nocy czołgała się do dziecięcego baraku, by zobaczyć córkę, przynieść jedzenie, które mieszkańcy Oświęcimia podrzucali kopiącym wały, a jeśli się uda – także ją przytulić. Nie raz i nie dwa powtarzała jej też: „Pamiętaj, nazywasz się Luda Boczarowa”. Gdy hitlerowcy wiedzieli już, że zbliża się armia wyzwoleńcza, pani Anna została przydzielona do rozbiórki obozowych obiektów. Wtedy rzadko już mogła widywać córkę. – W dniu wyzwolenia ktoś, wskazując na stos trupów, powiedział mi, że tam leży moja mama. Że nie żyje. Przyjęłam to, bo ze śmiercią byłam już oswojona – opowiada pani Lidia.
Prawda była jednak inna: jej mama wyszła w Marszu Śmierci i trafiła najpierw do obozu w Ravensbrück, potem do Belsen-Bergen, gdzie przeżyła piekło na ziemi. Pięć dni później, gdy w oswobodzonych barakach wciąż jeszcze znajdowali się ludzie, przyszli tam mieszkańcy Oświęcimia, by zabrać do siebie dzieci. W ten sposób niespełna pięcioletnia Luda trafiła do Bronisławy i Ryszarda Rydzikowskich i stała się Lidią. Pół roku chorowała i wracała do sił, a potem zaczęła nadrabiać stracony czas dzieciństwa. Dorastając, postanowiła też odszukać biologicznego ojca. Przez wszystkie lata wierzyła bowiem, że mamy nie ma już na tym świecie. A ta szukała swojej Ludy we wszystkich domach dziecka w Rosji i nigdy nie zwątpiła, że córka żyje.
– Poszukiwania ojca trwały trzy lata – mówi pani Lidia, pokazując dokumentację – prawdziwą kronikę czasu. – Wreszcie po 17 latach rozdzielenia okazało się, że są oboje: i mama, i tata. Mama w chwili spotkania na dworcu w Moskwie z emocji straciła przytomność – opowiada Lidia Maksymowicz, która do rodziców, do Rosji, jednak nie wróciła, tylko często się z nimi widywała. – Wychowałam się w polskiej, patriotycznej, katolickiej rodzinie. Miałam polską mentalność – tłumaczy. W dodatku miała już ponad 20 lat i męża, choć, jak sama przyznaje, kochać nie umiała.
– Pobyt w obozie pozbawił mnie uczuć na długie lata. Dorośli tracili tam też często wiarę w Boga. Ja byłam na to za mała, a potem byłam uczona wiary. Dlatego dziś, gdy mam problem, idę do kościoła św. Jadwigi na Krowodrzy i proszę Matkę Bożą o radę. Zawsze pomaga – wyznaje.
Monika Łącka