Informacja, że pod Krakowem powstaje osiedle domków dla katolików, wzbudziła we mnie mieszane uczucia.
W jednej z podkrakowskich wsi powstaje osiedle domków dla katolików. Zgodnie z założeniami inicjatora projektu ma to być miejsce tworzenia dobrosąsiedzkich relacji opartych na wspólnych wartościach i wierze w Boga. Na osiedlu powstaną domki, ogródki, boisko, fontanna, plac zabaw i kapliczka.
Przyznam szczerze, że informacja o tej inwestycji wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Od razu zaznaczę, żeby sprawa była jasna - "mieszane" nie oznacza negatywne. Znaczy dobre i złe jednocześnie.
Zacznijmy od dobrych. Całkowicie zrozumiała jest dla mnie myśl, wedle której chcemy mieć sąsiadów, z którymi się dogadujemy, z którymi żyjemy w dobrych relacjach, głębszych niż rytualne "dzień dobry", wymieniane co rano w windzie czy na parkingu. To pragnienie jest całkowicie naturalne i jest chyba wyrazem dwóch tęsknot. Z jednej strony utraconego w dobie globalizacji modelu życia, w którym przez pokolenia żyliśmy w małych, głównie wiejskich wspólnotach, gdzie każdy każdego znał, za płotem mieszkała najczęściej bliższa lub dalsza rodzina i było wiadomo, że w najbliższej okolicy są ludzie, na których możemy liczyć. Jasne, że nie wszystko działało w tym modelu idealnie, ale w świecie, w którym nieraz sąsiadów z klatki znamy tylko z widzenia, wiejski model wielopokoleniowej społeczności nosi ślady czegoś, co nazwać można "rajem utraconym". Druga tęsknota, odbijająca się chyba w pomyśle katolickiego osiedla, które tworzy pewnego rodzaju wspólnotę życia, a nie tylko grupę przypadkowo skoszarowanych na jednym terenie ludzi, to jakiś rodzaj pragnienia nieba. Przecież właśnie niebo polega na opartych na miłości relacjach ludzi z Bogiem i innymi ludźmi. W takim sensie pomysł wydaje się próbą budowania na ziemi wspólnoty na wzór nieba. Ostatecznie modlimy się słowami: "jako w niebie tak i na ziemi".
Ale jest też drugi koniec kija i koncepcja katolickiego osiedla budzi we mnie pewne wątpliwości. I nie mam na myśli nawet tak prozaicznych komplikacji jak możliwość odejścia od wiary poszczególnych mieszkańców osiedla. Katolicka osada dla świeckich przypomina nieco jednorodne religijnie wioski amiszów, zamknięte na świat zewnętrzny, niedopuszczające osadników wyznających inne zasady i światopoglądy. Pytanie, które się we mnie rodzi, brzmi mniej więcej tak: czy dobór mieszkańców osiedla wedle kryterium wyznaniowego nie jest jednak jakimś przejawem zamknięcia na innego człowieka, sposobem budowania wygodnego getta? Czy nie jest to jednak (pewnie nieświadome) zamknięcie na podstawowy wymiar ewangelizacji, do której wezwani są świeccy - ewangelizacji w codzienności? Wizja chrześcijan, którzy prowadzą akcje czy rekolekcje ewangelizacyjne, by później zamknąć się w jednorodnym religijnie osiedlu, jest dla mnie pełna sprzeczności. Wygląda to tak, jakby ewangelizacja była traktowana jak praca, zadanie do wykonania, a potem, po tej robocie, już tylko... święty spokój. A przecież pierwszym miejscem niesienia Ewangelii jest środowisko codziennego życia, rodzina, praca, sąsiedztwo - nie akcyjność.
I chociaż rozumiem pragnienia dobrych relacji w sąsiedzkiej wspólnocie, wizja wyznaniowego osiedla nie wydaje mi się najlepszym urbanistycznym rozwiązaniem naszych czasów. Nie piszę, że jestem radykalnie przeciwny takiemu rozwiązaniu. Katolik otoczony zewsząd obojętnością lub wrogością ma przechlapane. Potrzebujemy wzajemnego wsparcia i doświadczenia wspólnoty, również tu, gdzie żyjemy. Ale od tego do zamykania się przed tymi, którzy nie wierzą tak jak my, jest jednak daleka droga.
Wojciech Teister