Do kin niedługo wchodzi kolejna już odsłona przygód bohaterów Marvela. Avengers, Wojna bez granic, zapowiada się bardzo ciekawie. Tym bardziej, że twórcy kolejnych filmów z komiksowymi superbohaterami, coraz odważniej wchodzą w spory polityczne.
Trzecia już część filmów firmowanych marką Avengers wchodzi do kin już kwietniu. Jednak filmów Kinowego Uniwersum Marvela, do którego Avengersi należą, było już 18. A zapowiadane są kolejne. Właśnie bohaterowie Marvela stali się symbolami naszych czasów. Pokolenie ludzi, dla których Gwiezdne Wojny są często fenomenem czasów młodości ich ojców, dostali wreszcie swoje ikony popkultury. Trudno więc, żeby filmy Marvela nie zaczęły podnosić w końcu tematyki politycznej. I robią to coraz sprawniej i ciekawiej.
W dobie, kiedy każdy film czy serial wyprodukowany w USA próbuje na siłę być poprawny politycznie, filmy z bohaterami Marvela potrafią zachować zdrowy balans. Pierwsze filmy z Iron Manem, Thorem czy Avengersami powstały jeszcze przed akcjami typu #OscarsSoWhite i #MeToo. Nie musiały więc traktować ideologicznych fanaberii jako swoistej autocenzury. I kiedy nowe Gwiezdne Wojny próbują niezbyt skutecznie powielać feministyczne lub antyrasistowskie klisze, Marvel może sensownie włączać się w dyskusje społeczne.
Przykładem jest chociażby ostatni film Marvela, Black Panther. Był on swego czasu w komiksach pierwszym czarnoskórym superbohaterem. Teraz jest on pierwszym czarnym, który otrzymał swój superbohaterski film. I film ten z miejsca stał się wręcz zapalnikiem swego rodzaju ruchu rasowego, fenomenu dumy czarnoskórych. Tylko co nam mówi samo dzieło? W Black Panther zaawansowana cywilizacja afrykańska wcale nie chce włączać się w polityczną walkę rasową. Film pokazuje, że czarni mogą stworzyć nawet wyższą cywilizację niż biali. Ale ona wcale nie musi służyć dokopaniu tym białym.
Ale Black Panther nie był pierwszym filmem Marvela, w którym autorzy poważnie wzięli się za politykę. Jednym z tego typu dzieł był Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów. Polski tytuł nie oddaje dobrze tego, o czym jest ten film. W oryginale była mowa o wojnie domowej, a ogniskowała się ona wokół jakże ważnego pytania o to, jak państwo może głęboko ingerować w nasze decyzje. Superbohaterowie musieli stanąć przed dylematem, czy oddać się pod kontrolę międzynarodową czy samemu odpowiadać za wykorzystanie swoich mocy. Chociaż sprawa dotyczy komiksowych herosów, to jednak temat cedowania wolności na rzecz państwa, w celu zachowania bezpieczeństwa jest dzisiaj niezwykle aktualny. Ale film i tak nie dał odpowiedzi wprost, zostawiając widzowi pole do interpretacji.
Następnym filmem, który może wzbudzić żywe dyskusje, może być właśnie Avengers: Wojna bez granic. Na razie możemy o nim powiedzieć tyle, ile pokazują nam zwiastuny. Ewentualnie tyle, ile zechcą powiedzieć (lub naplotkować) twórcy. W zbliżającym się filmie celem głównego złoczyńcy ma być wybicie połowy kosmosu, w tym połowy ludności Ziemi. Po co chce on to zrobić? Możemy się tylko domyślać. Ale czyż słuchając tego typu motywacji, nie mogą przychodzić na myśl wynurzenia wszelkiej maści inżynierów społecznych obawiających się „zbyt dużej liczby ludzi na Ziemi”? I promujących w celu walki z tym "problemem" takie okropności jak aborcja.
Nowy film Marvela nie będzie raczej niósł przesłania antyaborcyjnego. Ale doświadczenie amerykańskiego koncernu superbohaterskiego daje nadzieję, że z kolejnego jego filmu będziemy mogli wyciągnąć ciekawą lekcję. Black Panther starał się chyba pokazać, że duma osób czarnoskórych nie musi wiązać się z wojną rasową. Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów starał się nas chyba spytać, jak wiele wolności jesteśmy w stanie poświęcić, aby cedować odpowiedzialność za swoje czyny na państwo. Miejmy nadzieję, że Avengers: Wojna bez granic spróbuje nam powiedzieć, że zabijanie jakiekolwiek części ludzkości, także tej jeszcze nie narodzonej, nie prowadzi do żadnej równowagi.