W Biblii nie ma słowa o prezydencie Trumpie i ambasadzie USA w Jerozolimie. Ale to jeszcze nie dyskwalifikuje Bożych obietnic danych Izraelowi.
Gdyby o Jerozolimie, Izraelu i w ogóle Bliskim Wschodzie dało się mówić wyłącznie w kategoriach politycznych, gdyby kwestia statusu Jerozolimy mieściła się tylko w pytaniach o politykę i bezpieczeństwo, zacząłbym ten tekst w następujący sposób: Amerykanie mogą sobie przenieść ambasadę do Jerozolimy, mogą kolejny raz pokazać, kto tu rządzi, tylko jakie z tego dobro?
I do pewnego stopnia pozostaję z tym pytaniem w pewnym zawieszeniu i jednak z niepokojem: żyjemy przecież tu i teraz, więc konsekwencje decyzji politycznych dotykają nas bezpośrednio. Z takiej perspektywy świadome wrzucanie zapałki do beczki prochu może być uznane albo za dowód skrajnej nieodpowiedzialności, albo za próbę radykalnego przyspieszenia tego, co i tak wybuchnie prędzej czy później (jakkolwiek brutalnie to nie brzmi), albo „tylko” za demonstrację siły i podkreślenie, kto jest gwarantem bezpieczeństwa państwa, którego prawa do istnienia nikt wokół niego nie uznaje.
Problem polega jednak na tym, że nie da się mówić o Izraelu i Jerozolimie wyłącznie w kategoriach politycznych. To znaczy może i da się, ale to trochę tak, jak gdyby o własnej matce czy ojcu rozmawiać tylko w kategoriach ich wieku i zawodu, jaki wykonują albo gdyby o kupnie papamobile, którym jeździł św. Jan Paweł II, rozmawiać tylko w kategoriach koloru pojazdu, jego wydolności i gabarytów.
Podobnie o Izraelu i Jerozolimie nie da się mówić bez tego wszystkiego, czym żyje również Kościół słuchający w ciągu całego roku liturgicznego słowa Boga, Jego obietnic, które są nieodwołalne – także w odniesieniu do Narodu Wybranego. I nie są to żadne metafory, ale proroctwa, których spełnienie widzimy od kilkudziesięciu lat. Jeśli Bóg dał obietnicę, że Żydzi powrócą do swojej ziemi, to czy można patrzeć wyłącznie politycznie na utworzenie w 1948 roku Państwa Izrael? Jeśli jest obietnica, że Jerozolima znowu połączy się z Izraelem, to czy rok 1967 należy rozpatrywać tylko w kategoriach wojenno-politycznych?
Walki o Jerozolimę nie da się rozumieć z pominięciem wyraźnego kontekstu walki duchowej. Owszem, również toczącej się przy udziale środków politycznych. Jak inaczej bowiem traktować postawę Jasera Arafata, który nawet w czasie rozmów pokojowych w Camp David w 2000 roku podważał fakt istnienia świątyni Salomona w miejscu Wzgórza Świątynnego przed zbudowaniem Kopuły na Skale? Warto w tym miejscu przypomnieć, że sprawa Jerozolimy po stronie palestyńskiej pojawiła się dość nagle i stosunkowo niedawno. Anna Peck w znakomitej książce „Trzecia świątynia jerozolimska” cytuje historyków, którzy wykazują, że Jerozolima nie znajdowała się w sferze specjalnego zainteresowania Palestyńczyków w początkowym okresie konfliktu. To wielki mufti Jerozolimy Al-Hussein w 1921 roku (a więc na długo przed powstaniem współczesnego państwa Izrael) upolitycznił kwestię religijnego znaczenia Jerozolimy. Al-Hussein zbierał środki w krajach arabskich na odnowę sanktuariów na Wzgórzu Świątynnym – choć większość mieszkańców już wtedy stanowili Żydzi. To znaczy ci, dla których świętość tego miasta była oczywista od zawsze.
Ja wiem, że – politycznie patrząc – podobne słowa mogą być uznane za usprawiedliwianie wszystkiego, co robi Izrael, tak samo jak decyzja o przeniesieniu ambasady USA do Jerozolimy może zostać uznana za definitywne zakończenie tzw. procesu pokojowego. – Bez umowy pokojowej między Izraelem a Palestyńczykami nie będzie dobrze. Żaden kraj arabski nie będzie chciał z nami pokoju, jeśli nie dojdziemy do porozumienia z Palestyńczykami. I jeśli nie będziemy choćby na progu powstania samodzielnego państwa palestyńskiego – mówił mi parę lat temu Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce i wielki przyjaciel naszego kraju. I trudno nie zgodzić się – z politycznego punktu widzenia – z takim postawieniem sprawy. Tyle że trudno też całkiem spokojnie na tej politycznej diagnozie poprzestać. „I Jemu nie dajcie spokoju, dopóki nie odnowi i nie uczyni Jeruzalem przedmiotem chwały na ziemi”, czytamy u proroka Izajasza. I zbyt wiele innych miejsc w Biblii mówi o obietnicach – nieodwołalnych – danych Izraelowi przez Boga, by nawet na tak kontrowersyjną politycznie decyzję, jak ta o przeniesieniu ambasady USA i tym samym ostatecznym uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela, patrzeć wyłącznie w kategoriach politycznych. "Tak mówi Wszechmocny Pan: Zbiorę was spośród ludów i zgromadzę was z krajów, po których was rozproszyłem, i dam wam ziemię izraelską"; "I zabiorę was spośród narodów, i zgromadzę was ze wszystkich ziem; i sprowadzę was do waszej ziemi”; „I odmienię los mojego ludu izraelskiego, tak, że odbudują spustoszone miasta i osiedlą się w nich. Zasadzą winnice i będą pić ich wino, założą ogrody i będą jeść ich owoce I zaszczepię ich na ich ziemi; i nikt już nie wyrwie ich z ich ziemi, którą im dałem – mówi Pan, twój Bóg”.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.