Założyciel, pisząc im w regule: „Kto by przyjął jedno takie dzieciątko w imię moje, Mnie przyjmuje”, doskonale wiedział, że Jezus opowiadał o malutkich dzieciach żydowskich. Potraktowały te słowa bardzo dosłownie. I choć miały nóż na gardle, uratowały kilkaset dzieci o „niedobrym wyglądzie”.
Malutka Ania z Sambora (tereny dzisiejszej Ukrainy) widziała rzeczy, których nie powinna była zobaczyć. Była świadkiem egzekucji rodziców. Jej ojciec na chwilę przed rozstrzelaniem krzyknął krótkie: „Uciekaj!”, i dziewczynka zaczęła biec ile sił w nogach. Choć padła za nią salwa, kula chybiła i nawet nie drasnęła dziewczynki. Wystraszona Ania załomotała do bram prowadzonego przez franciszkanki polskiego sierocińca i wykrztusiła do stojącej przy furcie s. Celiny Anieli Kędzierskiej, przełożonej klasztoru: „Bądź moją matką, nie mam już rodziców!”.
Półtora roku temu w czasie konferencji dialogu międzyreligijnego w Warszawie uczczono zakonnicę, z którą rozmawiało dziecko. Rok wcześniej odznaczono ją pośmiertnie medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. W uroczystości wzięły udział nie tylko Siostry Franciszkanki Rodziny Maryi, ale i dwoje uratowanych dzieci: znaleziony w koszyku pod sierocińcem Jerzy Bander i Anna Henrietta Kretz-Daniszewska − dziewczynka z Sambora.
Pomoc = śmierć
Na mocy rozporządzenia, które 15 października 1941 r. wydał generalny gubernator Hans Frank, Żydzi opuszczający teren gett mieli być karani śmiercią. Identyczny wyrok czekał na tych, którzy ośmieliliby się udzielić im pomocy. Niemcy egzekwowali tę karę z całą bezwzględnością.
Warszawskie getto zostało założone przez Franka dokładnie rok wcześniej. Na terenie wynoszącym zaledwie 2,4 proc. powierzchni stolicy ściśnięto aż 450 tys. Żydów, czyli niemal 30 proc. populacji Warszawy. Po miesiącu od utworzenia getta otoczono je wysokim murem, który odtąd podzielił miasto na dwa światy. Z murem graniczył z obu stron pewien warszawski pałacyk. Mieszkały w nim zakonnice.
Budynek przy Żelaznej wybudował w 1807 r. Wojciech Bogusławski, pisarz i reżyser, okrzyknięty ojcem polskiego teatru. W 1862 właściciel pałacyku ks. Julian Feliński wraz z bratem, abp. Zygmuntem, założył tu szkołę i sierociniec, którymi opiekowało się powstałe pięć lat wcześniej w Petersburgu Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Charyzmatem nowego zakonu, założonego przez Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, beatyfikowanego przez Jana Pawła II w czasie ostatniej pielgrzymki do Polski w 2002 r., a kanonizowanego przez Benedykta XVI w 2009 r., było ratowanie ubogich polskich dzieci w Imperium Rosyjskim. Założyciel w regule zanotował dwa cytaty z Ewangelii. Pierwszy przypominał o tym, że „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć” (Mk 10,45), drugi: „Kto by przyjął jedno takie dzieciątko w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt 18,5). W pałacyku przy ul. Żelaznej 97 mieści się do dziś dom generalny zgromadzenia.
Zła twarz, piękne oczy
W dniu rozpoczęcia II wojny światowej zgromadzenie liczyło 1120 sióstr modlących się w 160 domach zakonnych. Pracowały w 60 szkołach powszechnych, 58 ochronkach, 44 sierocińcach, 20 internatach, 17 zakładach opiekuńczych, 14 szpitalach i w 80 wiejskich przychodniach. Akcją ratowania Żydów kierowała ze Lwowa przełożona generalna zgromadzenia Ludwika Lisówna (1874–1944), a w Warszawie przełożona prowincjalna − Matylda Getter (1870–1968).
– Ile dzieci mogło się uratować w polskich klasztorach? Dotychczasowe obliczenia, podające, że w około 200 klasztorach zakonnice uratowały ponad 1500 dzieci żydowskich (por. Ewa Kurek, „Dzieci żydowskie w klasztorach”, Lublin 2001), są niekompletne i bardzo zaniżone. Wciąż zgłaszają się do nas dzieci wojenne, szukające swoich śladów − wyjaśnia pracująca w zakonnym archiwum s. Teresa Antonietta Frącek. – Siostry ukrywały dzieci żydowskie w sierocińcach. Ich usytuowanie w miejscach odosobnionych, w parku lub lesie, pozwalało na przyjęcie większej liczby żydowskich dzieci. Dom w Płudach miał ich 40, zakład Łomna – 26, a w dwóch domach w Aninie, liczących po 40 chłopców, aż połowę stanowiły dzieci żydowskie. Ukrywały się też w Białołęce, Brwinowie, Kostowcu, Międzylesiu, Pustelniku, Samborze i we Lwowie. W niewielkim domu w Izabelinie s. Bernarda Lemańska ukrywała aż 15 osób żydowskiego pochodzenia. Pamiętajmy, że dla uratowania jednego Żyda potrzeba było pomocy ze strony przynajmniej dziesięciu Polaków. Ukrywanie ich wymagało ogromnego wysiłku, ciągłej troski, nieustannego czuwania, pomocy wielu osób, i to w atmosferze terroru i ciągłego zagrożenia.
Marcin Jakimowicz