W dzisiejszych czasach ścięcie, albo choćby wyrwanie języka złośliwcowi nie wchodzi w grę. Nie zazdroszczę politykom, których parodiują w kabaretach.
Nie należę do osób, które zawiodły się najnowszymi odcinkami „Ucha prezesa”, bo już około trzeciego pogodziłem się z myślą, że prędzej pośmieję się z oglądanego po raz dwudziesty skeczu o orłach, które zjadły myszowoła, niż z ciężkawych dialogów prezesa z Mariuszem. Jakoś ani mnie „Ucho” nie śmieszy, ani nie irytuje. Jest moim zdaniem po prostu nijakie. Stanowi za to ciekawy przykład tego, jak polityk może zareagować na dowcip na własny temat.
Trudno jest to zrobić. Najłatwiej byłoby w ogóle nie reagować, ale jeśli publika podchwyci żart, nie można udawać, że go nie było. Najgorszą możliwą odpowiedzią jest oczywiście obrażanie się na satyryka. Polityk wychodzi wtedy na buca, a humorysta jest górą. Można mu ewentualnie napsuć krwi pozwem sądowym, jak swego czasu Danuta Hojarska Szymonowi Majewskiemu (w programie Majewskiego pokazano ją jako osobę mającą włosy na klatce piersiowej, Hojarska przekonywała, że w rzeczywistości jest inaczej). Ale w dzisiejszych czasach ścięcie, albo choćby wyrwanie języka złośliwcowi nie wchodzi w grę, więc satysfakcja ze zwycięstwa sądowego jest niewielka. Wysłanie ABW o 6:00 rano to bodaj najgorsze, co można satyrykowi zrobić, a i na to można sobie pozwolić najwyżej wobec anonimowego twórcy antyprezydenckiego portalu. Z żartownisiem znanym i lubianym trzeba postępować dużo ostrożniej.
Jak? To pokazał niejaki Jan Egeland. Norweski polityk stał się kilka lat temu obiektem kpin braci Ylvisåkerów (znanych u nas głównie z piosenki „What does the fox say?”). Satyrycy napisali o pseudo-pean bezlitośnie wykpiwający Egelanda, jako ciamajdę, któremu wydaje się, że jest ważny. Wideoklip, w którym kulturysta z twarzą Egelanda wiąże sobie na czole opaskę a’la Rambo obejrzało do dziś 15 mln ludzi (wielu spoza Norwegii). Zamiast obrażać się i krzyczeć o politycznym ataku, Jan Egeland poszedł do prowadzonego przez Ylvisåkerów talk-show i zaczął im słodzić. Mówił, że piosenka jest świetnie napisana i świetnie zaśpiewana, a on sam bardzo się cieszył, kiedy zobaczył tłumy ludzi skandujące na koncercie jego nazwisko. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby Egelanda bawiły odnoszące się do niego słowa utworu: „pada na kolana jak homo / i płacze jak dziewczynka / ale myślę, że możesz płakać i wciąż być mężczyzną / jeśli twoim chlebem powszednim jest ratowanie świata”, ale najwyraźniej dla zminimalizowania strat wizerunkowych był w stanie zmusić się do udawania, że to on się śmieje, a nie z niego się śmieją.
„Ucho prezesa” trudno porównywać z piosenką norweskich żartownisiów. Nudzi, zamiast śmieszyć, ale nie przekracza granic przyzwoitości – dokładnie odwrotnie, niż utwór Ylvisåkerów. Jednak i ono wyrządza politykom wizerunkowe szkody. Przede wszystkim dlatego, że ma ogromną moc stereotypotwórczą. Tak jak kiedyś „haratanie w gałę” do Donalda Tuska, tak do Andrzeja Dudy przylgnęło określenie „Adrian”. Postacie polityków bywają parodiowane dość łopatologicznie, ale to przemawia do publiczności i trudno z tym walczyć. Piarowcy Prawa i Sprawiedliwości zapewne są tego świadomi i dlatego zareagowali mniej więcej tak, jak Jan Egeland. Najpierw Adam Bielan w żartobliwej konwencji tłumaczył, że w serialu są błędy, bo dorosłe koty nie piją mleka, ostatnio Jarosław Gowin publicznie dziękował Andrzejowi Sewerynowi za to, jak ten zagrał jego rolę. A oprócz tego zaczęło się przekonywanie, że serial ociepla wizerunek Jarosława Kaczyńskiego. Nikt nie wysyła na nikogo ABW, nikt nikogo nie pozywa i prawie wszyscy pilnują się, żeby przy kamerach udawać, że „Ucho” bardzo ich bawi.
Nie chciałbym być na ich miejscu. Zazdroszczę za to tym, którzy naprawdę śmieją się, oglądając „Ucho”. Ja tymczasem dwudziesty pierwszy raz włączę sobie myszowoła.