W Barcelonie bez zmian. Separatyści mówią, że chcą dialogu, ale jednocześnie konsekwentnie robią swoje. Rząd w Madrycie mówi, że ma wszystko pod kontrolą, ale jednocześnie konsekwentnie nie robi nic.
Jest taki stary kawał. Żółw postanowił ścigać się z chartami, bo stwierdził, że wie jak wygrać. Wystartowali i po kilku sekundach charty były daleko z przodu. Zajączek podbiegł do żółwia i pyta, co dalej. „Spokojnie, mam wszystko pod kontrolą” – uspokaja go żółw. Na metę dociera jednak godzinę za chartami. Patrzy na zajączka błędnym wzrokiem i mówi: „No, nie wiem, co się stało. Przecież miałem plan”. Premier Hiszpanii Mariano Rajoy na razie zachowuje się jak ten żółw. Jego pojedynek z premierem Katalonii Carlesem Puigdemontem wygląda do tej pory jak partia szachów pomiędzy niezbyt pojętnym adeptem tej gry, który myli gońca ze skoczkiem, a wytrawnym arcymistrzem.
Na dzień przed nielegalnym referendum w Katalonii premier Hiszpanii mówił: „pragnę uspokoić wszystkich Hiszpanów. Referendum się nie odbędzie”. Nie przewidział, że katalońska policja, Mossos d’Esquadra, odmówi mu posłuszeństwa i zamiast zamykać lokale wyborcze będzie przenosić urny w inne miejsca. W rezultacie hiszpańska policja użyła przemocy i dostarczyła fantastycznych argumentów separatystom, którzy tylko na to czekali. Natychmiast hasło „España nos roba” (Hiszpania nas okrada) zostało zastąpione przez separatystów na „España nos pega” (Hiszpania nas bije).
Referendum było kompletną farsą. Do rangi symbolu urasta „cud” w małej miejscowości Palol de Revardit. Mieszka tam dokładnie 470 osób łącznie z noworodkami. Tymczasem okazało się, że w referendum oddano tam 992 głosy, w tym 982 za niepodległością. Nikt na świecie nie mówił jednak o farsie przy urnach, tylko o brutalności policji.
Po kilku dniach od referendum okazuje się jednak, że ta brutalność też jest w dużej mierze mistyfikacją. Dziennikarze hiszpańscy w krążących po sieci filmikach i zdjęciach znaleźli wmontowane zręcznie wstawki z wydarzeń, do których doszło gdzie indziej albo w innym czasie. Na przykład w fotografię z bicia manifestantów w Turcji ktoś wmontował katalońską flagę. Albo w filmiku po ujęciu pokazującym hiszpańskiego policjanta machającego pałką widzimy leżącą na ziemi zakrwawioną staruszkę. Tylko okazuje się, że ta staruszka kilka lat temu spadła ze schodów. Z kolei zdjęcie zakrwawionego 13-letniego chłopca, które poruszyło 1 października internautów, pochodzi z 2012 roku.
Najbardziej szokująca jest historia Marty Torrejillas, która była w komisji w jednym z lokali podczas nielegalnego referendum. 1 października poważny kataloński dziennik La Vanguardia zamieścił na swym portalu filmik z jej wstrząsającą relacją. „Policjant złamał mi wszystkie palce u ręki. Łamał je po kolei, jeden po drugim. Potem dotykał mi piersi i śmiał się ze mnie” – mówiła Marta pokazując dłoń z opatrunkiem. Jej przykład jako bestialstwo policji przywołał wobec zagranicznych dziennikarzy sławny kataloński trener Josep Guardiola. Oficjalnie o zbadanie sprawy wystąpiła burmistrz Barcelony, Ada Colau, wstrząśnięta towarzyszącą torturze agresją seksualną. Załączony do opowieści Marty Torrejillas filmik pokazuje jak policjant wyprowadza ją siłą z lokalu, ciągnąc za rękę. Ona kładzie się na schodach, a on próbuje ją podnieść. Dziennikarze katalońskiej telewizji TV3, zdecydowanie popierającej separatystów, postanowili pójść śladami tej tragedii. I co się okazało? Marta wyznała reporterom TV3, że była w szoku, dlatego mówiła o łamaniu palców, ale tak naprawdę to było zupełnie inaczej. Nikt jej palców nawet nie próbował łamać. Nikt też nie dotykał jej biustu ani się z niej nie śmiał. Marta ma tylko stan zapalny przy paznokciu jednego palca (zresztą nie w tej ręce, za którą ciągnął policjant) i profilaktycznie założono jej opatrunek na trzy dni.
Prawdopodobnie niebezpieczeństwo konfrontacji w sądzie sprawiło, że Marta Torrejillas postanowiła wycofać się z kłamstwa.
Politycy katalońscy doliczyli się 1 października 893 rannych. Sam w to uwierzyłem, dziwiłem się tylko, czemu dziennikarze katalońscy w następnych dniach nie badają losów nieszczęsnych ofiar. Po kilku dniach okazało się, że nie bardzo jest co badać. Spośród 893 rzekomo rannych noc z niedzieli na poniedziałek spędziły w szpitalach... zaledwie cztery osoby! Nie czterysta, nie czterdzieści, tylko cztery. Dwie z nich były trochę potłuczone i następnego dnia poszły ze szpitala do domu. Hospitalizowani wciąż są dwaj mężczyźni. Jeden z nich, 70-latek, nie brał udziału w zamieszkach i nie ma żadnych obrażeń zewnętrznych. Idąc ulicą doznał zawału serca. Uratowali go hiszpańscy policjanci, którzy natychmiast odwieźli go do szpitala. Obecnie czuje się już lepiej. Drugi z tych, którzy wciąż są w szpitalu rzeczywiście brał udział w zamieszkach i miał pecha, bo gumowa kula trafiła go w okolice oka. Na szczęście nie stracił oka i wraca już do zdrowia.
Takie są fakty. U nas po pierwszym lepszym meczu ligowym bywa więcej osób pokiereszowanych, a katalońskie referendum odbyło się przecież w regionie, w którym mieszka 7,5 miliona ludzi, z których podobno 2,2 miliona głosowało. Policja interweniowała we wszystkich miejscowościach, ale rzeczywiście ranne zostały tylko trzy osoby (zawałowca nie liczę) i nikogo nie zatrzymano. Tym niemniej media na całym świecie pisząc o niedzielnym referendum wciąż powtarzają, że wskutek brutalnej interwencji policji zostało rannych prawie 900 osób.
Ale to nie jedyne zwycięstwo propagandowe Carlesa Puigdemonta. Co chwilę słychać w mediach jego gorące apele do rządu w Madrycie o wycofanie z Katalonii brutalnych hiszpańskich policjantów. A ja, od kiedy jestem w Barcelonie, chodzę po mieście wzdłuż i wszerz i pilnie próbuję znaleźć choć jednego z nich. Do tej pory mi się to nie udało. Oczywiście nie oznacza to, że ich w Katalonii nie ma. Są ukryci i czekają na polecenia rządu. Światowa opinia publiczna sądzi jednak, że chodzą po ulicach z bronią gotową do strzału i polują na zwolenników niepodległości Katalonii.
Władze Katalonii zachowują się więc zręcznie, szkoda tylko, że z uczciwością ma to niewiele wspólnego. Władze Hiszpanii zachowują się uczciwie, szkoda tylko, że ze zręcznością ma to niewiele wspólnego.
Leszek Śliwa Zastępca sekretarza redakcji „Gościa Niedzielnego”. Prowadzi także stałą rubrykę, w której analizuje malarstwo religijne. Ukończył historię oraz kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim. Przez rok uczył historii w liceum. Przez 10 lat pracował w „Gazecie Wyborczej”, najpierw jako dziennikarz sportowy, a potem jako kierownik działu kultury w oddziale katowickim. W „Gościu” pracuje od 2002 r. Autor pierwszej w Polsce biografii papieża Franciszka i kilku książek poświęconych malarstwu.