Ujawnione taśmy z ks. Sową w roli głównej mogą być punktem wyjścia do dyskusji o tym, do czego prowadzą postulaty o radykalnym oderwaniu Kościoła od państwa, sprowadzenia jego nauki tylko do „sfery prywatnej” i zerwania relacji między tym, co religijne, i tym, co polityczne.
Jaki jest ks. Sowa, każdy widzi. Zwłaszcza po ujawnionych ostatnio taśmach. Prawdziwy król świata i salonów. Ustalający, w jaki sposób PO miała prowadzić politykę wobec Kościoła. Podsuwający pomysły, jak partia mogła zmusić Kościół do realizacji swoich politycznych celów – przez groźby, wstrzymanie finansowania, odpowiednie rozdysponowanie pieniędzy. Bez skrępowania dyskutujący o tym, jak złamać opór nie dość przychylnych Platformie biskupów. Zachwycający się establishmentem rządu PO-PSL. Z dumą opowiadający o swoich kontaktach z politykami i możliwościach wpływu na nich. Ustalający personalne roszady w najbardziej intratnych spółkach Skarbu Państwa. Dodatkowo prawdziwy biznesmen, załatwiający różnego typu „pomoc” u najważniejszych ludzi PO. Mnie jednak, w kontekście kapłaństwa ks. Sowy, w ujawnionych nagraniach najbardziej uderzył sposób, w jaki rozumie on Kościół i o nim mówi. Ks. Kazimierz Sowa (przez polityków poprzedniej władzy pieszczotliwie zwany Kaziem) zawęża rozumienie Kościoła tylko do tego, w jaki sposób kapłani traktują PO oraz jak mogą się przydać konkretnej partii. W tym kontekście szczególnie symptomatyczne jest jego stwierdzenie, że biskupi muszą się opowiedzieć po jednej ze stron sporu politycznego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Dawid Wildstein