Zwolennicy aborcji szybko potrafili się zorganizować w czarne marsze. Nam, katolikom, taki rodzaj działania jest obcy. Dlaczego tak się dzieje?
Tekst Piotra Semki pt. „Niepewne siebie pokolenie JP II” z najnowszego numeru „Do Rzeczy” skłonił mnie, by jeszcze raz wrócić do bluźnierczego spektaklu „Klątwa”. Semka zauważył, że reakcja katolickiej opinii społecznej na wspomniane przedstawienie była raczej umiarkowana. Sprowadzała się głównie albo do stwierdzenia „Polacy, nic się nie stało”, albo do wezwania „Skupmy się na modlitwie”. Z drogi prawnej przeciwko twórcom spektaklu zdecydowali się skorzystać tylko nieliczni. Wypada zgodzić się z autorem, że tak właśnie było. Zresztą ja sam w tekście sprzed tygodnia drogę prawną sugerowałem bardzo ostrożnie, zachęcając przede wszystkim do modlitwy za aktorów. Czy jednak Semka nie ma racji, wytykając katolikom brak organizacji? Muszę przyznać, że mnie zdecydowanie bliżej jest do reakcji typu „skupmy się na modlitwie”. Taka odpowiedź jest oczywiście potrzebna, ale rezygnację z drogi prawnej czy też jakiegoś rodzaju manifestacji należy uznać za błąd. Pojawia się w tym miejscu niezwykle kluczowa dla katolicyzmu litera „i”. Liczy się i modlitwa, i obywatelska samoorganizacja. To trochę jak z dietą i postem. Dieta pomaga na brzuch, post pomaga i na brzuch, i na duszę. Zwolennicy aborcji szybko potrafili się zorganizować w czarne marsze. I niestety osiągnęli swój cel. Nam, katolikom, taki rodzaj działania jest obcy. Dlaczego tak się dzieje?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.