Jeszcze zatęsknimy za Angelą Merkel... gdy nowym kanclerzem Niemiec zostanie Martin Schulz.
Kiedy w styczniu 2012 roku został szefem Parlamentu Europejskiego, w swoim pierwszym przemówieniu zaznaczył, że nie będzie „wygodnym przewodniczącym”. Po pięciu latach (dwie 2,5-letnie kadencje) można powiedzieć, że ten zwięzły i czytelny program zrealizował z nawiązką. Na czele ambitnej, choć niewiele mogącej instytucji stał polityk równie ambitny i przekraczający ograniczone kompetencje swojej funkcji. Arogancki i protekcjonalny sposób odnoszenia się do demokratycznie wybranych, ale nie pasujących mu przywódców europejskich stał się jego wizytówką i zapowiedzią tego, jaki byłby styl jego rządów, gdyby objął funkcję z autentycznymi prerogatywami władzy. I oto nagle, 2 tygodnie temu, otworzyła się perspektywa, by taką władzę zdobyć. Już nie w strukturach unijnych, ale stając na czele państwa, które tą Unią de facto rządzi. Niemiecka SPD, której lider, zdając sobie sprawę z niskiego poparcia, a tym samym nikłych szans na wygraną z Angelą Merkel, wycofał się i z przewodniczenia partii, i ze startu w wyścigu o urząd kanclerski, postawiła właśnie na Schulza. Dla SPD okazało się to strzałem w dziesiątkę. Z sondażu przeprowadzonego tuż po tej nominacji wynika, że notowania socjalistów od razu poszły mocno w górę. To nie jest dobra wiadomość dla Polski.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina