Bóg mógłby podczas każdej Mszy świętej robić jakieś małe trzęsienia ziemi, czy lewitacje księży, ale tego nie robi, bo bardziej ceni naszą wiarę bez dowodów, niż wiarę wobec dowodu.
26.05.2016 08:00 GOSC.PL
Ostatnio w rozmowie ze znajomą zeszłyśmy na temat cudu Eucharystycznego, jaki miał miejsce w Legnicy.
- To wspaniałe, prawda? - zagadnęłam.
- No tak, tak, tylko jak oni to zrobili? - zapytała znajoma. Zdziwiłam się.
- Jacy "oni"? - zapytałam.
- No ci, którzy podmienili ten opłatek.
- Ale przecież nikt tego nie podmienił, to był cud.
Znajoma spojrzała na mnie dziwnie.
- Ale to straszne...
- Dlaczego?
- No.. straszne, przecież to prawdziwa ludzka tkanka!
- No właśnie, Pana Jezusa, tak jest podczas każdej Mszy.
Znajoma otworzyła szeroko oczy.
- Ale przecież na Mszy to tylko symbol!
Pokręciłam głową.
- Przecież gdybyśmy klękali tylko do symbolu, to by było głupie. Klękamy przed prawdziwym Ciałem i Krwią Pana Jezusa.
Znajoma zawahała się i zerknęła na gazetę, którą trzymałam w ręku, a w której był opisany legnicki cud.
- Pokaż mi ten artykuł.
I taka jest mniej więcej wiedza chrześcijan wielu katolików na temat Eucharystii. A przecież cała nasza wiara sprowadza się do jednego - czy na Mszy świętej mamy do czynienia z symbolem, czy z prawdziwym Ciałem Chrystusa. Czy tam jest tylko opłatek czy sam Pan Jezus.
Naszymi ludzkimi zmysłami nie jesteśmy w stanie ogarnąć potęgi Boga. Nie potrafimy sobie wyobrazić Jego wielkości, a jeśli już pojmiemy choć trochę, jak Jest wielki, nie umiemy zrozumieć, dlaczego w takim razie tak bardzo się uniżył. Zrobił z Siebie pokarm do jedzenia, taki, który byłby dla nas dobry do spożycia. Zrobił z Siebie napój do picia, który nam nie zaszkodzi. Tak jak matka, która karmi dziecko swoim mlekiem, wprost ze swojego ciała, tak Bóg daje nam Siebie całego do jedzenia, nasz pokarm duchowy.
Jesteś tym, co jesz, więc jeśli karmisz się Bogiem, stajesz się "bogiem", w tym sensie, że masz udział w Bóstwie Chrystusa. To tak jakby wspaniały Król zaprosił cię na ucztę, jak w przypowieści Jezusa. Zaprosił i biednych, i chromych, ślepców i żebraków, wszystkich tych, którzy o własnych siłach, dzięki swoim znajomościom czy majątkowi, nigdy nie byliby w stanie pojawić się na dworze królewskim. A tu nagle potężny Władca sam zniża się do żebraków, jakimi jesteśmy, i podnosi nas do królewskiej godności. Stajemy się dziećmi Boga, Ojca Wszechmogącego. Czy to nie wspaniałe?
Wielu zgorszyło się "twardą" nauką Jezusa o jedzeniu Jego Ciała i piciu Jego Krwi, ponieważ Żydom nie wolno było spożywać krwi. A tutaj mamy i Ciało i Krew Chrystusa do spożycia. I Bóg się tym nie gorszy. Jego nie brzydzą nasze usta, choć tak często wychodzą z nich plugastwa i obrzydliwości.
Dlaczego Bóg postanowił w takim znaku pozostać z nami do końca świata? Dlaczego nie przybrał bardziej chwalebnej postaci? Bardziej godnej? Nie wiem, ale może miał na uwadze tych wszystkich chromych, słabych i ubogich, tych, których nie stać na wspaniałe uczty, kosztowne prezenty, wytworne pałace. Tych, których stać tylko na chleb nasz powszedni. I dlatego ukrył się w tak powszechnej formie, aby każdy mógł do niego przybyć i się nie zawstydzić Jego majestatem.
Być może Bóg mógł też w ramach "pakietu eucharystycznego" robić małe cuda, na przykład wywoływać trzęsienia ziemi i zaćmienia słońca podczas każdego przeistoczenia - mógłby, ale wówczas do kościoła przychodzilibyśmy ze strachu, a nie z miłości. A ponieważ miłość nie popisuje się, tylko jest cierpliwa i wszystko znosi, Bóg zaryzykował i schował się, bo wie, że znajdzie Go tylko ten, kto chce Go znaleźć, kto naprawdę kocha Go dla Niego samego, nie dla Jego cudów.
Ja nie potrzebuję spektakularnych objawień czy duchowych lewitacji podczas Mszy świętej (trzęsień ziemi i zaćmieni słońca także). Mnie wystarczy ta pewność, że On JEST i że z Nim wszystko będzie dobrze. Ale czasem Pan Jezus robi cuda, jak te w Legnicy, żeby przypomnieć o sobie i o swojej potędze. O tym, że On mógłby na każdej Eucharystii tak dać się poznać, ale tego nie robi, bo bardziej ceni naszą wiarę, pomimo dowodów, niż głowę wypełnioną mądrościami, a bez miłości.
Ludwika Kopytowska