Józio

Ma siedem i pół roku. Ten chłopczyk z zespołem Downa wielokrotnie ratował mi skórę. Jego najbliżsi nie mają wątpliwości: przez jego kruchość i przeźroczystość działa sam Bóg.

Wpadłam w panikę

Dwa lata temu pojechaliśmy z księdzem Bartkiem z naszej wspólnoty na rekolekcje do Czech. Mieliśmy pomóc mu prowadzić spotkania dla małżeństw z Ruchu Światło–Życie wspomina Ola. Trafiliśmy do potężnego starego opactwa, odzyskanego z rąk komunistów. Zrujnowany, powoli remontowany gigant. Ponad trzysta pomieszczeń. Kolos.

W czasie porannej konferencji mój mąż, Iwo, miał zagrać jakąś pieśń. Józio kręcił się między nami. Na chwilkę odwróciłam głowę i nagle spostrzegłam, że Józia nie ma. Szukałam między ławkami: nic. Konferencja się zaczęła, a ja szukałam Józia, w kuchni, w jadalni, na podwórku. Biegałam coraz bardziej nerwowo po tym potężnym budynku. Pytałam ludzi, nikt go nie widział. Kilkanaście razy biegałam po schodach w górę i w dół po wszystkich kondygnacjach. Wpadłam w panikę. Chciałam się modlić, ale nie potrafiłam zmówić nawet zdrowaśki, byłam przerażona, a czarne scenariusze rozsadzały moją głowę.

Przez czterdzieści minut szukałam Józia. Co gorsza, wiele pomieszczeń było zrujnowanych, w niektórych oknach nie było nawet szyb. To wszystko nie wyglądało dobrze. Józio zniknął. Jak kamień w wodę. Bałam się, że wypadł z okna. Próbowałam się modlić, ale z nerwów nie potrafiłam przypomnieć sobie żadnej modlitwy. Schudłam chyba z dwa kilo. W końcu zaczęłam modlić się w językach. I wtedy zaczęło przychodzić do mnie zdanie: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?”. „Kościół!” – pomyślałam. „Stary kościół! Tu musi być jakaś inna kaplica niż ta, w której trwa konferencja”.

Pobiegłam do kuchni. „Czy jest tu jakiś stary kościół?”. „Nie” odparła kucharka. Ale ja zobaczyłam, że od podwórza jest wejście do jakiejś starej świątyni, kaplicy. Pobiegłam. Wszystko było pozamykane. Żadnego wejścia. Wróciłam do kaplicy, do ludzi. I wtedy Iwo zobaczył moją bezradność i panikę. Wyszliśmy na korytarz, a on jakimś cudem znalazł wewnętrzne wejście do tego starego kościoła. Wbiegliśmy. Na środku stał Józio i po swojemu „nauczał”. Byłam tak wykończona emocjonalnie, że upadłam w bezsilności na posadzkę. A Józio podszedł, chwycił mnie za rękę i powiedział: „Mamo, chodź!”. I zaczął mi pokazywać ten stary, opuszczony czeski klasztor, tak jakby znał go od lat. Oprowadzał mnie po kaplicach, pokazywał krzyż, boczne ołtarze. Czuł się tam jak u siebie w domu.

Józio ma dwóch starszych braci. Jeden z nich ma 17 i pół roku, drugi piętnaście lat. Każdego dnia w domu odbywa się mały rytuał. Józio podchodzi do każdego z nich i woła: „Jesteś mój. Kocham cię”. Nie zważa na to, że przeżywają naturalny czas młodzieńczego buntu. Przełamuje granice. „Janek, jesteś mój”. „Pio, jesteś mój”. „Kocham cię”. Kiedyś jeden z synów siedział przy komputerze, a Józio podszedł do niego, położył na nim rękę i zaczął się modlić. Po swojemu. Został trochę ofuknięty, więc wycofał się metr do tyłu, wyciągnął swą rączkę i dalej po cichu się modlił. On często podchodzi do ludzi i nakłada na nich ręce.

Aha, to dobrze!

Na koniec osobista wycieczka Znam Józia od lat. Wiele razy widziałem, jak przez tego chłopca działa Ten, którego imienia Żydzi nie odważają się wymawiać. Jak terapeutyczny jest promienny uśmiech tego dziecka. Przed rokiem przyszedłem na spotkanie modlitewne bardzo rozbity. Po rodzinnej kłótni. Z poczuciem słabości, która przygniatała mnie do ziemi. Nie potrafiłem otworzyć ust, uwielbiać, rozdrapywałem rany. Widziałem, że niektórzy mężczyźni wzięli do ręki flagi, by oddać Bogu cześć. Zazdrościłem im. W skrytości serca też chciałem zdecydować się na taki desperacki, pokorny gest, który pomoże mi wyjść ze skorupy człowieka-któremu-znów-dzieje-się-krzywda. Nie potrafiłem. I wtedy podszedł do mnie Józio. Wsadził mi do ręki flagę i powiedział: „Masz!”. To było bardzo uwalniające doświadczenie.

Przed miesiącem w czasie Triduum Paschalnego Józio zobaczył grób Pański i bardzo przejęty powiedział do mamy: „Mamo! Bóg umarł!”. „Nie martw się, synku. On zmartwychwstał, żyje” – pocieszała go Ola. A Józio na cały głos (tak, że ludzie stojący obok odwrócili głowy) zawołał: „Aha. To dobrze”.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Jakimowicz