Wielokrotnie byłem pytany o „Kościół moich marzeń”. Za każdym razem odmawiałem udziału w takim plebiscycie.
Faustyna nie czekała na to, aż zmieni się „spis lokatorów” klasztoru w Płocku czy Wilnie. „Robiła swoje”, słysząc czasami kąśliwe: „Ooo, idzie królewna”. Gdy wśród sióstr rozeszła się wieść, że s. Kowalskiej ukazuje się Jezus, zaczęto patrzeć na nią podejrzliwie, mówić, że jest histeryczką, fantastką. Bardzo cierpiała. Niewiele brakowało, by spakowała manatki i opuściła zgromadzenie. Co ją zatrzymało? Sam Jezus. Ukazał się mistyczce. Płakał. Gdy spytała: „Jezu, kto Ci wyrządził taką boleść?”, usłyszała: „Ty Mi wyrządzisz taką boleść, jeżeli wystąpisz z tego zakonu. Tu cię wezwałem, a nie gdzie indziej, i przygotowałem wiele łask dla ciebie”. Innymi słowy: to było „zgromadzenie jej marzeń”, najlepszy zakon, w jakim mogła wzrastać Sekretarka Bożego Miłosierdzia. „Powstaje nieopisana ulga i wyzwolenie, kiedy wreszcie przestajemy dyskutować z Bogiem o tym, jaki On być powinien, a zaakceptujemy, że On jest miłosierdziem i miłością” – przypominał karmelita Wilfrid Stinissen. Podobnie jest z Kościołem. Najtrudniej jest nam zaakceptować to, że Bóg działa przez zranioną, zbyt często skupioną na sobie wspólnotę i hojnie wylewa na nią obfitość swych łask. Od niemal 30 lat modlę się we wspólnocie i od niemal 30 lat słyszę: „A może zrobimy to i tamto?”, „Brakuje nam tego i tamtego”, „Mam świetny pomysł na…”. Nieustannie słyszę o tym, jak powinno być. O tym, jaki pomysł na wspólnotę mają kolejni jej członkowie. Ile z tych inicjatyw wypaliło? Tylko te, które były „odgórnymi” projektami, a nie pobożnymi akcjami nawróconych Pomysłowych Dobromirów. Tylko te, które pochodziły od Niego.
Jezu, ale zrób to tak…
5 grudnia miałaby 90 lat. Profesor Anna Świderkówna była nie tylko znakomitą biblistką i popularyzatorką wiedzy o antyku, ale też skromną kobietą ukrywającą przed światem swą intymną zażyłość z Bogiem. – Często jest tak, że przychodzi do nas Jezus i mówi: „Chodź za Mną”. I idziemy, tylko że od razu zaczynamy sami wyznaczać Mu kierunek marszu – opowiadała mi autorka bestsellera „Rozmowy o Biblii”. – I potem się dziwimy, że lądujemy na manowcach. A przecież jeśli Bóg coś mówi dziś, to wcale nie oznacza, że jutro zażąda tego samego. Może zmienić zdanie. Mocno przeżyłam to na własnej skórze. Muszę panu wyznać, że w 1961 r. złożyłam ślub: obiecałam Panu Bogu, że gdy umrze moja mama i będę sama, wstąpię do klasztoru. Mama zmarła w 1976 r., a ja dwa lata później wstąpiłam do benedyktynek w Żarnowcu. Ale rok później władze zakonne orzekły, że nie mam powołania. Miałam wówczas bardzo przykre uczucie, że to jest jakaś moja wina, której w żaden sposób nie mogę odkupić. I wtedy odczułam namacalnie łaskę spowiedzi. Podeszłam do konfesjonału, a kapłan rozgrzeszył mnie, ale nic dodatkowego nie powiedział. Wstałam zupełnie wolna, lekka. Kamień spadł mi z serca. Często z nami jest tak: niby idziemy za Jezusem, a tak naprawdę idziemy za naszym własnym programem.
„Proszę, powiedz ze mną: »Kocham Kościół, ponieważ kocham Jezusa« – zachęcał uczestników konferencji Strefa Zero Ulf Ekman, były szwedzki pastor. Kiedyś w Jerozolimie podszedł do uschłego figowca i usłyszał: „Ulf, nigdy nie nazywaj martwym tego, co Ja mogę ożywić”. Gdy przyjrzał się drzewu, zauważył maleńkie zielone pączki. W ubiegłym roku dokonał konwersji na katolicyzm.
– Naprawdę nie masz marzeń o Kościele? – zdziwią się niektórzy. Mam. Chciałbym, by był święty. Ale, tak między nami, to nie jest moje marzenie.
Marcin Jakimowicz