Jestem u ciotki. Rodzinny wypoczynek. Słoneczna pogoda, beztrosko. Nagle coś sobie uświadamiam – orientuję się, że poroniłam. To nie możliwe?! Rozczarowanie, łzy, ból…
Nagle budzi mnie marudzenie dziecka, to nasza córeczka. Jak zwykle wstaje pełna energii. Domaga się jedzenia. Oddycham z ulgą. Jak to dobrze się obudzić, Boże, jak to dobrze, że to był tylko sen. Najgorszy koszmar w moim życiu.
Wstaję, jak co rano muszę ogarnąć siebie, dziecko i dom, więc wstaję. Robię to niechętnie, jestem w trzecim miesiącu ciąży, w trzynastym tygodniu, więc z wielką przyjemnością urwałabym sobie jeszcze choć krótką drzemkę. Dziecko jednak nie daje za wygraną – gdy budzi się ona, obudzić się musimy i my!
Moje ciało jednak już od rana daje jakieś sygnały, że z dzidziusiem coś jest nie tak. Czuję pewien niepokój. Mąż uspokaja, będzie dobrze. Jak każdego ranka wychodzi do pracy, zostajemy z córeczką same. Moje myśli krążą wokół jednego: „a co jeśli, coś jest nie tak?”. Czekam chwili, kiedy córcia uda się na poranną drzemkę. Wiem, że muszę na spokojnie, tak w ciszy i skupieniu, porozmawiać o tym z Bogiem. W końcu zasypia, sięgam po Biblię. „Boże, co mi dziś powiesz?”. Otwieram na liście do Hebrajczyków: „Z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosił On gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci, i został wysłuchany dzięki swej uległości. A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał. A gdy wszystko wykonał, stał się sprawcą zbawienia wiecznego dla wszystkich, którzy Go słuchają, nazwany przez Boga kapłanem na wzór Melchizedeka” (Hbr 5, 7-10). Szukam pocieszenia, pokrzepienia w Bożym Słowie. Często doświadczam tego, jak mój Niebieski Tata „poklepuje” mnie po ramieniu, zapewnia, że wszystko będzie dobrze, pociesza za pośrednictwem zawartych w Bożym Słowie obietnic, które dotyczą również i mnie! Ale nie tym razem, tym razem nie czuję się uspokojona. Wiem, że jestem wysłuchana, do Ojca w niebie docierają moje modlitwy za to dziecko, które noszę w moim łonie, ale co Boże zamierzyłeś? Jakie cierpienie chcesz dopuścić w naszym życiu?
Po południu jest coraz gorzej. Mąż wraca z pracy. „Na pewno wszystko jest dobrze, nie ma się czym martwić – pociesza – ale jeśli chcesz, pójdziemy dziś do lekarza, zadzwoń, umów się, po co masz się zamartwiać? To cię uspokoi”. Waham się, bo na jutro mam wcześniej umówioną kontrolną wizytę. Decyduję się jednak zadzwonić, jest mało czasu, nie wiem, czy dziś uda się jeszcze coś umówić. Jest wolny termin, zbieramy się wszyscy i wsiadamy w samochód. Pani doktor trochę zmartwiona moim stanem, kieruje mnie do szpitala na badanie ultrasonograficzne: „Proszę jechać od razu, nie zwlekać”. W szpitalu długi czas oczekiwania, na izbę przyjęć wciąż przyjeżdżają pacjentki, którym właśnie zaczęła się akcja porodowa. Są przyjmowane, rzecz jasna, w pierwszej kolejności. Odsyłam męża z dzieckiem do domu – najwyższy czas, aby położyć ją spać. Zostaję sama. Mam poczucie, że liczy się każda minuta, a to ciągłe czekanie mnie przytłacza. Czy ktoś tu się przejmie moim losem? Denerwuję się. Czy dziecko będzie żyło? Czy to się dobrze skończy? Czy zatrzymają mnie w szpitalu, co będzie? Odczuwam brak wsparcia, niestety… mój kochany mąż nie może być ze mną w tej chwili, nie może mnie wesprzeć. Wysyłam sms-y do tych, którzy już wiedzą, że jestem w ciąży, proszę o modlitwę.
Nadchodzi ta chwila, zapraszają mnie do gabinetu, nareszcie! Na początku jestem traktowana trochę pobłażliwie, źle się z tym czuję, w tym momencie potrzebuję wsparcia. Rozpoczyna się badanie USG. Serce mi wali, czuję się jak skazaniec, który czeka na wyrok. „Niestety nie mam dla Pani dobrych wiadomości, nie wygląda mi to na 13 tydzień, zarodek ma ok. 2 centymetry, powinny być już wyraźnie wykształcone kończyny, a nie są widoczne, stan rozwoju zarodka można określić na jakiś 8 tydzień ciąży, obrócę do Pani ekran, proszę zobaczyć, a tu powinno bić serduszko, a nie bije”. Moje całe ciało przechodzi dreszcz. „Nie mam dla Pani dobrych wiadomości, nie mam dla Pani dobrych wiadomości – kotłuje się w moich myślach – tu powinno bić serduszko, nie bije, nie bije, nie bije…”
„Czy chce Pani zostać w szpitalu, abyśmy wykonali zabieg, czy decyduje się Pani na postępowanie wyczekujące?” Wybieram to drugie. Dostaję kartę informacyjną ze szpitala, pytam z przejęciem, czy dostanę również kserokopię zdjęć badania USG. „Do niczego to nie będzie Pani potrzebne” – brzmi odpowiedź, ale reaguje pani pielęgniarka, która proponuje swoją pomoc i dostaję ksero.
Czekam w poczekalni, blisko wejścia głównego, otwierają się drzwi wejściowe, wbiega przejęty mąż, pokazuję kopię zdjęć ultrasonograficznych. „To jedyne zdjęcia naszego dzidziusia, które kiedykolwiek będziemy mieli…” i już nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć. Teraz płaczemy oboje, przytulając się mocno.
Wieczór i noc trwa bardzo długo. Jestem niesamowicie zmęczona, a jednak nie mogę zasnąć. Jest trzecia w nocy, ciągle mam przed oczami obraz z badania USG, ciągle słyszę te słowa, że serduszko nie bije. Udaje mi się na chwilę zasnąć. Przychodzi poranek. Wciąż się modlę, bo czy Bóg nie może sprawić cudu, tak jak wskrzesił Łazarza? Czy serduszko nie może zacząć bić na Jego chwałę, czy kończyny nie mogą się wykształcić w jednej chwili?
Ale Pan ma inny plan. Po południu wszystko się dokonuje, cierpienie fizyczne, ból, pęknięte serce i ten obraz, który zapamiętam, na pewno zapamiętam do końca życia. Widok mojego maleństwa…
Tyle myśli, obaw, żalu w jednej chwili. A co z ciałkiem mojego dziecka? Zostanie tak wyrzucone? Bóg mi bardzo szybko odpowiada, Duch Święty przypomina mi fragment z księgi Ezechiela: „I prorokowałem, jak mi było polecone, a gdym prorokował, oto powstał szum i trzask, i kości jedna po drugiej zbliżały się do siebie. I patrzyłem, a oto powróciły ścięgna i wyrosło ciało, a skóra pokryła je z wierzchu, ale jeszcze nie było w nich ducha. I powiedział On do mnie: Prorokuj do ducha, prorokuj, o synu człowieczy, i mów do ducha: Tak powiada Pan Bóg: Z czterech wiatrów przybądź, duchu, i powiej po tych pobitych, aby ożyli. Wtedy prorokowałem tak, jak mi nakazał, i duch wstąpił w nich, a ożyli i stanęli na nogach - wojsko bardzo, bardzo wielkie”(Ez 37, 7-10). Wiem, że Bóg zatroszczy się o wszystko, On ma policzone wszystkie włosy na naszej głowie.
W szpitalu badania, kontrole, dostaję też informację, że szpital co jakiś czas organizuje zbiorowy pochówek nienarodzonych dzieci… Bóg jest łaskawy, bo odpowiada na moje obawy.
Kolejna długa noc, wciąż te myśli, obrazy, które nie dają spokoju. Sms-y pełne współczucia, ale to nie daje ukojenia. Chcę zasnąć. „Tylko w Bogu odpoczywa dusza moja” (Ps 62, 2), dlatego chcę stawać w obecności Pana, chcę Go uwielbiać w tym, jaki jest. Wszechmocny, miłosierny, litościwy, dobry jesteś Panie! Dobry! Ty ocierasz łzy. Ty pokonałeś grzech, śmierć, tyle zniosłeś cierpień na krzyżu dla mojego zbawienia, tyle wycierpiałeś z miłości do mnie. Ty dajesz nadzieję, Ty otwierasz bramy nieba. Myślę o Bogu i nie wiem, kiedy usypiam. „Wchodzimy istotnie do odpoczynku, my którzy uwierzyliśmy (…)” (Hbr 4, 3).
Najbliższe dni mijają pod znakiem łez i żalu, nie potrafię inaczej, gotuję i wybucham płaczem, karmię dziecko i nagle zaczynam płakać, co chwila, jak tsunami, zalewa mnie fala żalu. Płacz przynosi ulgę, wiem, że mogę sobie na to pozwolić. Moja córeczka jeszcze nie rozumie, przez co przechodzi mama, patrzy i zastanawia się, co mamie się stało, jest jakaś inna. Tak, jestem inna, i to co się stało, sprawiło, że już nigdy nie będę taka sama. Tak, wiem, będę się jeszcze śmiać, nad moją duszą rozpromieni się jeszcze słońce, ale blizna pozostanie. Już rozumiem, już wiem, co czują kobiety, które przez to przeszły, moja siostra, moja znajoma… Nie da się tego zrozumieć inaczej, jak tylko przez to przejść. Jezus najdoskonalej może mnie zrozumieć, bo „nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4,15). Już wiem, jaka to strata, już wiem, że teraz będę tęsknić do chwili, gdy poznam moje dziecko w niebie, tam ono do mnie przybiegnie i tam się poznamy, jakże piękna chwila mnie czeka, ale dziś tęsknię do tej chwili i ta tęsknota wyciska łzy, ściska serce. Już wiem, że ani żadne poprzednie dziecko, ani żadne kolejne nie zastąpi tego maleństwa, to nie będzie to samo, może być kolejne dziecko, ale to będzie INNY człowiek, inny, nie ten sam. Nie chcę taniego pocieszenia, że uda się następnym razem, bo każdy człowiek jest niepowtarzalny. To właśnie tak boli – że TEGO dziecka nie mogę teraz poznać… Powiadają, że czas leczy rany. Liczę na czas, na czas, który teraz gra na moją korzyść, liczę na to, że nauczy mnie z tym żyć, nie zapomnieć, bo tego się nie zapomina, ale nauczy żyć z faktem, że nasza rodzina to już nie jedno dziecko, lecz dwoje, jedno z nami, a drugie w niebie… Tak po ludzku ta myśl rodzi wielki bunt, bo tak bardzo chcę je poznać, ale jeszcze nie mogę. „Umiłowani, obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest. Każdy zaś, kto pokłada w Nim tę nadzieję, uświęca się, podobnie jak On jest święty”(1 J 3, 2-3). Wiem, że teraz Bóg szczególnie uczy mnie życia w perspektywie wieczności. Chcę pokładać w Nim nadzieję. Jeśli żyję dla nieba, a nie dla „dziś”, to nie zamknę się w swoim żalu, bo wszystko przeminie, ale Boże królowanie nie ustanie. Dobrze jest mieć braci i siostry w wierze, którzy w tym trudnym czasie z nami płaczą, którzy wspierają, wysyłają wiadomości, budujące treści. Na jednym z nadesłanych do nas wykładów słyszymy słowa: Boże „nie” teraz, zawsze oznacza lepsze „tak” w przyszłości. Oczekujemy owego „tak”, owego błogosławieństwa, oczekujemy Bożego działania w naszym życiu, pytamy: „co dla nas zamierzyłeś, Panie? Jaki masz dla nas lepszy plan?” Po ludzku nie rozumiemy, nie chcemy by tak było, marzę o tym, by czas się cofnął, by to okazało się snem, tak bardzo bym chciała, aby to się nie wydarzyło, ale myśli moje nie są myślami Bożymi. Nie odwrócę się od Boga, bo do kogo pójdę? Nie chcę takiego biegu zdarzeń, ale Bóg jest dobry, Jemu powierzyłam swoje życie, więc Jego wola się dzieje.
Nie chcę ukrywać tego, co przeżyłam, nie chcę milczeć, nie chcę tworzyć kolejnego tematu tabu. Pragnę o tym mówić, bo to przynosi rozładowanie emocji. Czuję jednak, że nikt nie wie, co przeżywa moje serce. Przyjaciele przychodzą, ale boją się pytać. Rozumiem ich, jeszcze jakiś czas temu sama nie wiedziałabym jak się zachować – pewnie myślałabym, że o to lepiej nie pytać, zastąpić tą kwestię milczeniem. Ale dziś wiem, że chcę rozmawiać, mówić, żalić się. Rozmowa ze znajomą, która straciła synka przed narodzeniem, przynosi mi wielką pomoc, 5 minut rozmowy i wiem, że moje emocje są normalne, że myślę tak, jak myśli każda mama po stracie dziecka. Czyjeś serce tak bardzo mnie rozumie.
Przychodzą momenty obwiniania się, może to nasza wina, może zgrzeszyliśmy przeciw Tobie, Boże? On zawsze szybko odpowiada. „Pan mi odpowiedział” – mówi przez łzy mój mąż – „myślałem, że może zrobiliśmy coś źle i Bóg się od nas odwrócił, ale czytałem dziś psalm i tam Bóg mi odpowiedział: »Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani według win naszych nam nie odpłaca«” (Ps 103,10). Bóg dopuścił do nas to cierpienie, ale On zawsze jest za życiem, On chce naszego życia w obfitości, nie zrobił tego, by nas ukarać. Boże, czekamy na Twoje lepsze „tak”.
Muszę żyć dalej, żyć z raną w sercu. Czekają obowiązki, moje powołanie, są ludzie i sprawy, dla których muszę i chcę żyć. Nie chcę udawać, że wszystko jest w porządku, że było, minęło. Bo nie minęło, trwa tęsknota, trwa nasza żałoba, trwa odnajdywanie się w nowej sytuacji. Jak możesz, Boże, użyć mojego cierpienia dla swojej chwały? Myślę o tym, co straciłam, ale też o tym, w co jestem bogatsza. Wrzesień, pamiętny miesiąc. Pięć lat temu Bóg dał mi męża, każdą rocznicę obchodzimy jako szczególny czas. Wyjątkowo było zwłaszcza na czwartą rocznicę, wtedy Pan obdarował nas córeczką. Na piątą zaś rocznicę Pan zabrał nam drugie dziecko. Chciałoby się rzec, że to ironia losu… Nie, nie chcę się pytać „dlaczego”, nie chcę krzyczeć i płakać, że nie rozumiem. To prawda, nie rozumiem. Moja mała córeczka również nie zawsze rozumie moje postępowanie i moje decyzje. Bóg jest suwerenny i Jego dzieci nie zawsze rozumieją Jego decyzje i Jego plany, ale czyż Jego miłość może odstąpić od nas? Kiedy przestanę płakać? Kiedy myśl o utraconym dziecku nie będzie wyciskać łez, ale radość na myśl o spotkaniu w niebie? Tak źle jest teraz mojej duszy. Pan znów odpowiada:
„Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz we mnie? Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać: Zbawienie mego oblicza i mojego Boga.” (Ps 42, 12).
Czemu jęczysz moja duszo? Czemu tak łatwo mi płakać z powodu tego co straciłam, a tak trudno cieszyć się z powodu tego, co mam…? I nie myślę tu o zdrowiu, o pieniądzach, o mężu, o dziecku, o talentach. Myślę o swojej przynależności do Boga jako dziecka Bożego, myślę o moim zbawieniu, o MOIM Bogu, który przyznaje się do mnie, do tego, że jest Moim Bogiem. Czy więc dusza moja nie ma powodu, aby jęczeć? Pozwalam sobie na żal, że wszystko się tak potoczyło, na chwile zadumy i smutku, na snucie marzeń, co by było, gdybym nie poroniła – pewnie byłoby już widać… Pozostaje tyle pytań, tyle niewiadomych. Czy to się już więcej nie powtórzy? Czy będę jeszcze mamą? Jeśli tak, to kiedy? To trudne stać na niepewnym gruncie, ale przecież jestem tylko pielgrzymem na tej ziemi, więc czy powinnam wiedzieć, co jest za najbliższym zakrętem?
Nie chcę iść swoją drogą. Chcę się Panie dać Tobie poprowadzić. Jesteś zgnębiona duszo moja – ale obiecuję tobie, że jeszcze Go będę wysławiać… mojego Boga!