Wspominany w piątek św. Stanisław Kostka, patron Polski, prowokuje do myślenia o powołaniu. Nie tylko o tym, związanym z kapłaństwem.
18.09.2015 15:57 GOSC.PL
Czytając o młodych świętych, tych oficjalnie ogłoszonych przez Kościół, albo słysząc o współczesnych młodych ludziach, którzy żyją swoją wiarą intensywnie, wybierając Chrystusa na co dzień w życiu, zaczynam z lękiem myśleć, czy nie tracę czasu. Czy w moim życiu, aby na pewno wszystko jest na swoim miejscu? Krótko mówiąc, czy Bóg jest na pierwszym miejscu?
Przez szereg lat, nasza ludzka pobożność lukrowała Stanisława Kostkę. Tymczasem był to zdecydowany i stanowczy młodzieniec. Zmarł w wieku zaledwie 18 lat. Wbrew rodzicom zdecydował się poświęcić całe życie Bogu. Miał zapewnione bogate życie, zabezpieczone rodzinnym majątkiem. Żył z pasją, umiał przeciwstawić się naciskom grupy, był sobą i był wolny. - Uwierzył w miłość Boga do niego i całym sobą Bogu odpowiedział – stwierdza jeden z jego biografów.
Stanisław Kostka przywodzi mi na myśl innego młodzieńca, o którym niedawno pisałem na łamach GN. Jego ojciec, lider polskiej emigracji, którą starał się skupiać wokół Hotelu Lambert, po cichu liczył, na to, że ma następcę. August Czartoryski zamiast kariery politycznej wybrał jednak drogę duchownego. Zanim dojrzał do tego wyboru, walczył o swój kontakt z Bogiem. Dużo podróżował, jadą w jakieś miejsce, sprawdzał, czy będzie miał to dostęp do kaplicy z Najświętszym Sakramentem.
Młody książę szukał swojej drogi w życiu. W liście do ojca pisał, że nie bawi go światowe życie, a konieczność nawiązywania znajomości na przyjęciach po prostu go nudzi i drażni. Przez jakiś czas zajmował się zarządzaniem rodzinnym majątkiem w Polsce. Mając 29 lat, podjął decyzję o wstąpieniu do założonego przez ks. Bosko Towarzystwa Świętego Franciszka Salezego. Zmarł 6 lat później. Szczęśliwy, bo udało mu się znaleźć na właściwej drodze.
W ostatnich dniach przyglądam się współczesnej historii tego rodzaju. Też w rodzinie o arystokratycznych korzeniach. Michał Radziwiłł, jeden z synów dr Konstantego Radziwiłła, byłego szefa Naczelnej Izby Lekarskiej, obecnie kandydata do Senatu, ogłosił, że idzie do seminarium księży misjonarzy św. Wincentego a’ Paulo. Zrezygnował z tego z powodu z mandatu radnego warszawskiego Ursynowa.
Ojciec, wybierający drogę polityka i syn, zostawiający tę drogę, aby przygotowywać się do kapłaństwa, napisali do siebie krótkie listy. Zrobili to na potrzeby tekstu, które przygotowuję do kolejnego numeru GN. Dr Konstanty Radziwiłł przyznaje w nim, że przed ślubem też myślał o kapłaństwie. - Sądzę, że każdy poważnie myślący chłopak nasłuchuje, czy Pan Bóg go nie wzywa – dodaje. Jednocześnie stwierdza, że dobrze wybrał drogę małżeństwa, do którego od początku zaprosili z żoną Pana Boga. Zaowocowało one czterema córkami i czterema synami.
Gdy pytam go, czy nie wiązał bardziej dla syna roli polityka, od razu zastrzega, że nie planowali z Żoną wyborów życiowych dzieci. A gdy Michał poinformował go o swojej edycji, to w rodzinie wybuchła wielka radość. Sam Michał przyznaje, że decyzja i pragnienie wstąpienia do seminarium, rosły w nim i gasły na przemian. - Przed wakacjami za namową znajomego misjonarza skupiłem się na codziennym czytaniu Słowa Bożego. Usłyszałem wezwanie, które uderzyło w moje najgłębsze pragnienia. Mimo to, decyzja była trudnym doświadczeniem. Konsekwencje obrania tej drogi z hipotetycznych rozważań stawały się częścią mojego życia! Od tamtej pory widzę jednak wyraźniej, jak bardzo potrzebni są kapłani i ewangelizacja – opisuje swoje doświadczenie ostatnich miesięcy. Rodzicom dziękuje za to, że stworzyli rodzinę, w której żyję się wiarą: nie tylko chodzi się do Kościoła, ale uczy się stopniowo przejmować odpowiedzialność za Kościół.
Gdy rano odczytałem tekst przesłany mi przez Konstantego i Michała Radziwiłłów, wiedziony słowami tego drugiego, sięgnąłem do Słowa Bożego na dzisiaj. Uderza mnie w nim zdanie z Ewangelii, o odnalezienia Jezusa w świątyni, który do Maryi i Józefa, spanikowanych jego zaginięciem mówi: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?”
Głębię kryjącą się pod tym pozornie aroganckim zdaniem odsłoni przed mną o. Jacek Salij. - Chrystus jest w świątyni, tzn. w samym środku mojej duszy, w miejscu przeznaczonym na mieszkanie dla Boga. I czeka na mnie i wzywa mnie do siebie. Chrystus, zapewne z tym niepokojem, do jakiego tylko miłość jest zdolna, woła do mnie: "Człowiecze, czyż ty nawet w utrapieniach się nie opamiętasz? Zrozum wreszcie, że cały twój ratunek leży w tym, żebyś Mi zawierzył samego siebie!" – komentuje dominikanin ten fragment Ewangelii.
Mariusz Majewski