Dlaczego rozmawiamy o przyjmowaniu uchodźców z Południa, skoro tak naprawdę nie pukają do naszych drzwi?
08.09.2015 09:00 GOSC.PL
W sobotę odbędą się w Polsce (przynajmniej) dwie manifestacje dotyczące głośnego ostatnio tematu przyjmowania przez Polskę uchodźców. W Warszawie inicjatorzy chcą przywitać imigrantów „chlebem i solą” i w ten sposób wyrazić swoje poparcie dla europejskiej solidarności w kwestii pomocy uciekinierom. Zupełnie inne podejście mają działacze Kongresu Nowej Prawicy, którzy w Gdańsku organizują pikietę „Nie! Dla imigrantów”. Wyrażają w ten sposób „swoje niezadowolenie i sprzeciw wobec planowanej polityki przyjęcia tysięcy imigrantów z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki”.
I jedni, i drudzy manifestują kompletnie obok tematu. Są ofiarami mediów masowych i społecznościowych. Co rusz natrafiając na kolejny łamiący serce filmik pokazujący smutne dzieci w obozach dla uchodźców (lub też młodych śniadych mężczyzn rzucających darowaną wodą w policję) tracą głowy i umiejętność trzeźwej oceny sytuacji. Moglibyśmy dyskutować o imigrantach przyjeżdżających do Polski, gdyby oni… w ogóle chcieli do nas przyjeżdżać. Jak podaje Urząd do Spraw Cudzoziemców, od 1 stycznia 2014 roku do 27 sierpnia 2015 wniosek o ochronę międzynarodową złożyło w Polsce 364 Syryjczyków – więcej przyjeżdża do Monachium jednym pociągiem. O wiele więcej było Rosjan (7,8 tys.), Ukraińców (prawie 4 tys.), czy Gruzinów (1 tys.), a o tych w bieżącej dyskusji w ogóle się nie mówi. Rzeka uchodźców póki co omija nasz kraj. Przejeżdżając przez Bałkany i Węgry Syryjczycy, Irakijczycy czy Erytrejczycy w zdecydowanej większości chcą jechać do Niemiec, gdzie mają często rodziny, znajomych i znacznie korzystniejsze warunki socjalne, niż w Polsce.
Warto w końcu zdać sobie sprawę z tego, że cały spór nie dotyczy tego, czy mamy nasze drzwi otworzyć dla uchodźców z Południa, bo po prostu oni do nas nie pukają. Uchodźcy nie są bowiem niestety podmiotem, a nawet nie przedmiotem przepychanek odnośnie przyjęcia przez Polskę od dwóch do dziesięciu tysięcy imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Są traktowani niczym gorący kartofel, który Niemcy nam chcą przerzucić do rąk. Cała gadka o pomaganiu i solidarności rozwiewa się, gdy zdamy sobie sprawę z praktycznych inklinacji proponowanego rozwiązania. Stawiani jesteśmy w pozycji strażnika, który ma emigrantów, najczęściej wbrew ich woli, pilnować i nie pozwalać im opuścić kraju. Działacze ruchów antyimigranckich z pewnością znajdą z wieloma z „osadzonych” wspólny język.
Jeśli działacze „Chlebem i solą” chcą pomagać uchodźcom, niech to po prostu robią. Nic nie stoi na przeszkodzie, by starać się o legalizację ich pobytu i organizować ich transport do Polski, a potem organizować im pomoc w aklimatyzacji. Nie jest to łatwe, urzędnicy podchodzą do tych spraw dość restrykcyjnie, ale działalność Fundacji Estera pokazuje, że jest to możliwe. Tak naprawdę też nic nie stoi na przeszkodzie, by realizować prośbę papieża Franciszka o to, by każda parafia, klasztor czy sanktuarium przyjęły po jednej rodzinie uchodźców. To już się dzieje – i, o dziwo, nie chodzi tu o ludzi przywożonych do swych dobroczyńców pod przymusem. Nie mieszajmy w to unijnych przepychanek, w których naprawdę nie chodzi o samych uchodźców.
Stefan Sękowski