Postawmy sprawę kredytów we frankach jasno - jak poważne nie byłyby zarzuty natury moralnej wobec banków, nie zwalnia to jednak nikogo z odpowiedzialności za własne postępowanie.
Kwestia dotycząca sytuacji tzw. frankowiczow i ewentualnej pomocy dla nich jest jednym z głównych tematów dyskusji ostatnich miesięcy. Problem dotyczy dość pokaźnej grupy obywateli, stąd nie dziwi chyba nikogo obecność tego zagadnienia w mediach jak i fakt, że stal się on tematem gorących dyskusji wśród polityków. Przy całej wrzawie towarzyszącej obecnie tej problematyce pozwolę sobie na krótkie rozważania odnośnie do tego, czy pomoc dla osób z kredytem we frankach szwajcarskich jest faktycznie uzasadniona z punktu widzenia ogólnie pojętej sprawiedliwości społecznej.
Na wstępie przyznam, że - dzięki Bogu - nie posiadam kredytów zaciągniętych w jakiejkolwiek walucie, żyjąc zgodnie z wpojoną mi zasadą „dobry zwyczaj - nie pożyczaj” i zadowalając się tym, co jest w zasięgu moich możliwości finansowych. W tym momencie wielu czytelników żachnie się twierdząc, iż „nie zrozumie syty głodnego” i zakończy lekturę mych uwag. Mimo iż mnie osobiście sytuacja ta bezpośrednio nie dotyczy, nie żyję jednak w społecznej próżni. Wśród członków rodziny i znajomych mam, naturalnie, osoby, które przyjęły na siebie wieloletnie zobowiązania wobec banków. Trudna sytuacja mieszkaniowa i chęć rozpoczęcia życia „na swoim” skłaniają ludzi, którzy nie mogą pozwolić sobie na zakup domu bądź mieszkania „od reki”, do poszukiwania alternatywnych źródeł sfinansowania tego, dla wielu największego w całym życiu, marzenia. Niewielu cieszy się przywilejem posiadania majętnych krewnych bądź przyjaciół, którzy wspomogą materialnie dążenia osób (zwykle młodych) do samodzielności.
Większość obywateli z przeciętnym wynagrodzeniem skazanych jest na pośrednictwo instytucji bankowych.
Czym jest bank? Na pewno nie instytucją charytatywną, która bezinteresownie wspomaga potrzebujących. Głównym celem tejże instytucji jest uzyskanie możliwie wysokiego zysku z przeprowadzonych działań natury finansowej. Stąd bank, poprzez swoich przedstawicieli, nie zawaha się użyć wszystkich wątpliwych moralnie, lecz zgodnych z literą prawa, chwytów, których ostatecznym celem jest zwabienie klienta i przekonanie go do zawarcia długoterminowego zobowiązania. Nie jest więc w interesie banku rzetelne informowanie potencjalnych klientów o ryzyku, które towarzyszy zaciąganiu kredytów i innych obciążeń. Każda z „ofiar” systemu bankowego jest jednak osobą dorosłą i, mniemam, na tyle rozsądną, by dostrzec różnicę powagi działań przy ubieganiu się o kredyt mieszkaniowy od, powiedzmy, pożyczki na święta czy wakacje. Większość starających się o wsparcie finansowe jest na tyle podekscytowana perspektywą posiadania własnego M, iż są gotowi ślepo zawierzyć zapewnieniom urzędników banku i podpisać każdy podsunięty do podpisu dokument. Powoływanie się na fakt, iż ważne postanowienia umów często wyrażone są małym drukiem i umykają uwadze kredytobiorców, świadczy - według mnie - o naiwności i niedojrzałości wielu z naszych rodaków.
Zostawmy jednak na chwilę okoliczności towarzyszące zawarciu umowy kredytu i poświęćmy uwagę kwestii waluty, w której zostaje zaciągnięte zobowiązanie. Wciąż żywo stoją przed moimi oczami spotkania towarzyskie sprzed kilku ładnych lat, gdy osoby z kredytem we frankach wyśmiewały wręcz tych, którzy zaciągnęli zobowiązanie w złotówkach, określając ich po prostu mianem frajerów. Częstokroć byłem też świadkiem przechwałek, iż kredyt zaciągnięty przy kursie 3-3,5 zł za franka w ówczesnej sytuacji (gdy frank był wart ok. 2 zł) spłacał się praktycznie sam. Każdy, kto dysponuje choćby podstawową wiedzą ekonomiczną, jest jednak świadomy, że kredyt w obcej walucie jest obarczony ryzykiem związanym z wahaniami kursu i prędzej czy później nadejdą miesiące bądź lata, gdy kredyty tego typu będą mniej korzystne dla klienta.
Kredyty walutowe można przyrównać do hazardu, gdzie każda passa (choćby najbardziej pomyślna) kiedyś się kończy i oznacza konieczność zderzenia się z brutalną rzeczywistością. Wśród „frankowiczow” jest wiele osób młodych mogących pochwalić się wyższym wykształceniem i szerokimi horyzontami. Czy sam fakt, iż ten sam bank odmawiał jednej i tej samej osobie przyznania zdolności kredytowej w złotówkach, a jednocześnie namawiał do zaciągania zobowiązania we frankach, nie powinien być wystarczającym sygnałem ostrzegawczym przed podjęciem tej brzemiennej w skutkach decyzji? Daleki jestem od potępiania kogokolwiek, ale jednocześnie wyrażam przekonanie, iż takowe osoby muszą teraz ponieść konsekwencje swoich wyborów i działań. Nie można wyłącznie zasłaniać się (jak to często słyszymy w mediach) infantylnymi tłumaczeniami i zachowywać się jak dzieci, którym pomimo braku wystarczającego doświadczenia życiowego umożliwiono dokonanie poważnych wyborów. Natomiast zadanie przewalutowania sumy kredytu według kursu z dnia zawarcia umowy z bankiem należy traktować jako chęć uniknięcia ryzyka, jakie pociągają za sobą działania na rynkach finansowych.
Zanim na moją głowę posypią się głosy oburzenia, chciałbym podkreślić, iż nie jestem orędownikiem banków i nie uważam ich za nieskazitelne instytucje kierujące się w swoich działaniach chrześcijańskimi zasadami. Lista zarzutów, które można byłoby wysunąć pod adresem tych instytucji jest dość długa - łudzenie klientów zamiast szczerego zaprezentowania wad i zalet pewnych rozwiązań; wyrażanie kwoty kredytu we frankach, gdy w rzeczywistości wszelkie rozliczenia prowadzone są w złotówkach czy choćby kwestia tzw. spreadu, czyli różnicy kursu, po którym banki dokonywały wymiany franków na złotówki. Postawmy jednak sprawę kredytów jasno - jak poważne nie byłyby zarzuty natury moralnej wobec banków, nie zwalnia to jednak nikogo z odpowiedzialności za własne postępowanie. Od wielu lat uznani ekonomiści uczulają, by kredyt zaciągać w tej walucie, w której się zarabia i w ten sposób uniknąć pułapek, które niesie ze sobą rynek walut obcych.
Jaka postawę powinno przyjąć państwo wobec w/w zagadnień? Moim skromnym zdaniem przedstawiciele władzy ustawodawczej czy wykonawczej nie mają powodu ingerować w treść umów zawartych dobrowolnie i zgodnie z prawem przez banki i ich klientów. Wszelkie niezgodne z przepisami zapisy i praktyki powinny oczywiście znaleźć wyjaśnienie na drodze sądowej. Nikt jednak myślący zdroworozsądkowo nie może zarzucić bankom, iż w pełni świadomie namawiały klientów do niekorzystnych dla nich rozstrzygnięć. Można im co najwyżej zarzucić, że niewystarczająco mocno uświadamiały im mechanizmy, którym podlega rynek walutowy, które jednak dla bacznych obserwatorów płaszczyzny finansowej są czymś naturalnym.
Jeśli przedstawiciele organów państwa, skuszeni perspektywą łatwego pozyskania dość licznego elektoratu, podejmą czynności godzące w, nomen omen, zgodne z literą prawa (choć wątpliwe moralnie) działania podmiotów prawa bankowego, mogą uzyskać skutki odwrotne od zamierzonych. Jeśli państwo dokona ingerencji na korzyść pewnej grupy obywateli, może to niechybnie zachęcić kolejnych do walki z - ich zdaniem - niesprawiedliwymi rozwiązaniami (choćby casus podwójnego opodatkowania emerytów). Obawiam się, że decydenci chcąc przypodobać się pewnej grupie społecznej mogą doprowadzić do otwarcia swoistej puszki Pandory i wywołać wysyp mniej lub bardziej uzasadnionych roszczeń, które są w stanie rozsadzić budżet państwa.
Podsumowując, państwo i jego organa mają obowiązek stanąć po stronie swoich obywateli, gdy dzieje im się krzywda w związku z naruszeniem prawa, jednakże nie może zwalniać z odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji legalnie zaciągniętych zobowiązań.
Paweł Jasiorowski