Trwa festiwal pomysłów na zmianę systemu wyborczego. Pomysłodawcy kierują się często chciejstwem i nie mają pomysłu, czemu reforma miałaby służyć.
24.07.2015 18:10 GOSC.PL
Do referendum jeszcze trochę czasu, nieistniejąca jeszcze partia (ruch? lista?) Pawła Kukiza spada w sondażach, ale dyskusja na temat jednomandatowych okręgów wyborczych trwa w najlepsze. I dobrze – funkcjonujący z niewielkimi zmianami od 2001 system wyborczy do sejmu ma swoje wady, warto się nad nimi zastanowić. Na łamach „Gazety Wyborczej” politolog dr hab. Bartłomiej Nowotarski sprzeciwia się JOW-om, w zamian proponuje zniesienie, bądź zmniejszenie progu wyborczego i zmniejszenie liczby okręgów – a przez to zwiększenie liczby mandatów przypadających na okręg. Na rzecz postulowanych zmian argumentuje nie wprost, zadając tendencyjne pytania: „Co jest słabością polskiej demokracji tu i teraz? Dewastujący scenę sejmową pluralizm partyjny, ciągle upadające rządy czy może dominacja, głównie finansowa, dwóch partii? Otwartość polityki na nowe obywatelskie inicjatywy, silne zaplecze pozaparlamentarnej opozycji czy jednak skostnienie demokracji przedstawicielskiej? (…) Czy zatem dziś nie powinniśmy właśnie zmniejszać kosztów dostępu na polityczny rynek i obniżyć 5-proc. próg, zwiększyć okręgi wyborcze, zmniejszyć wysokość progu, od którego finansowane są partie? Przecież to kwestia konstytucyjnych równości obywateli w kontekście biernego prawa wyborczego”.
Czy jednak sugerowane odpowiedzi są prawidłowe? O „skostnieniu demokracji” trudno mimo wszystko mówić w kraju, w którym od 1991 roku (czyli od pierwszych w pełni wolnych wyborów sejmowych w III RP) nie zdarzyło się, by w dwóch kolejnych wyborach do sejmu dostał się taki sam zestaw partii. Wszelkie poglądy nt. kosztów dostępu do politycznego rynku bledną gdy okazuje się, że jedna piąta wyborców głosuje w wyborach prezydenckich na samotnego wilka – Pawła Kukiza – którego jeden głos „kosztował” (dzielono tu sumy wydane na kampanię przez liczbę głosów oddanych na kandydata) ponad dziesięć razy mniej, niż Janusza Palikota i trzy razy mniej, niż Bronisława Komorowskiego. I można oczywiście mówić, że przecież nie o to chodzi, że scena polityczna jest zabetonowana, ciągle oglądamy te same twarze, a człowiek znikąd do polityki nie wejdzie, w przeciwieństwie do znanego na cały kraj rockmana – tylko to wszystko kwestia progu tolerancji.
Przyjrzyjmy się propozycji dr hab. Nowotarskiego. Okręgami wyborczymi uczynimy województwa i zniesiemy próg wyborczy. Nie zmieniając poza tym sposobu głosowania, w większości województw (nie liczę tych, które już stanowią oddzielne okręgi, jak np. województwo świętokrzyskie czy podlaskie) nie byłoby dylematu, czy stosować kartę w postaci broszury, czy „płachty”, bowiem mielibyśmy broszury w postaci płachty – po prostu na każdej stronie musiałoby się znaleźć bardzo wielu kandydatów. Przykładowo w województwie śląskim każda partia miałaby prawo wystawić 110 kandydatów. Większość wyborców głosowałaby i tak na „jedynkę” albo kandydata ze swojej okolicy, umieszczonego najwyżej na liście. Bo tak właśnie większość wyborców głosuje, z czego wielu wielkomiejskich speców od polityki i „marketingu politycznego” nie zdaje sobie sprawy. System wyborczy to coś więcej, niż progi i wielkość okręgów, czy sposób przeliczania głosów na mandaty. Ładna teoria w praktyce może się kompletnie posypać.
To nie jest konstruktywny komentarz. Nie będę proponował własnego, jedynego słusznego systemu – choćby dlatego, że takiego nie znam. Rację ma Nowotarski, że „różne typy JOW-ów czy ordynacji proporcjonalnych są dobre nie zawsze i wszędzie, lecz powinny być aplikowane stosownie do stanu jakości danej demokracji”. Dodam jeszcze, że stosownie do świadomości obywatelskiej wyborców i priorytetów, jakimi kierują się przy wyborze. W dyskusji na temat zmiany systemu wyborczego mało kto zwraca w ogóle na to uwagę – jej uczestnicy, zarówno zwolennicy JOW-ów, jak i obrońcy status quo, kierują się swoimi wyobrażeniami i ideowymi szablonami przykładanymi do rzeczywistości. Może więc zanim zmienimy system wyborczy zastanówmy się, co – o ile coś w ogóle – w nim szwankuje.
Stefan Sękowski