Rząd chce dofinansować ponad 100 tys. miejsc pracy dla młodych bezrobotnych. Populistyczny pomysł to symulowanie walki z problemem.
03.06.2015 09:04 GOSC.PL
Do sejmu trafił projekt ustawy, która ma zwiększyć szanse osób poniżej 30 roku życia na rynku pracy. To kiełbasa wyborcza zaserwowana przez Bronisława Komorowskiego w trakcie kampanii, z nadzieją, że wyborcy Pawła Kukiza zagłosują w II turze na urzędującego jeszcze prezydenta. Nie udało się, ale pomysł – tak jak kilka innych – został. W myśl projektu koalicji rządzącej przedsiębiorca, który zatrudni osobę mającą mniej, niż 30 lat na co najmniej dwa lata, przez rok będzie dostawał równowartość jego minimalnego wynagrodzenia i składek ZUS. W ten sposób państwo dołoży się do pensji młodego pracownika. Jeśli pracę znajdzie w ten sposób 115 tys. osób, możemy na to wydać nawet 3 mld złotych.
Pojęcia „dołoży” i „znajdzie” nie są tu do końca na miejscu. Przede wszystkim wielu młodych pracowników zarabia właśnie najniższą krajową – w efekcie państwo będzie płaciło im całość pensji. Skorzystają na tym przede wszystkim te firmy, które i tak miały zamiar zatrudnić młode osoby. Pod warunkiem, że z góry zakładają, że taka osoba będzie pracować u nich co najmniej dwa lata. Tak naprawdę rzadko zdarza się, by pierwsza umowa człowieka bez doświadczenia, często dopiero po skończonej szkole, była podpisana na tak długi okres. Często są to umowy czasowe, na trzy miesiące, może na pół roku – pracodawca chce sprawdzić, czy dana osoba nadaje się na to stanowisko. A jeśli się nie sprawdzi? Wtedy firma będzie musiała zwrócić część dopłaty.
Rządowy pomysł nie rozwiąże problemu bezrobocia ludzi młodych, ponieważ stara się łagodzić skutki, a nie likwidować przyczyn. Tak wielu dwudziestoparolatków nie może znaleźć zatrudnienia nie dlatego, że przedsiębiorcy to stare zgredy, które ich nienawidzą, bo zazdroszczą im zdrowia i urody, i dlatego z czystej złośliwości nie „dają im pracy”. Problemem jest przede wszystkim wysokie bezrobocie w ogóle, duża liczba potencjalnych pracowników na rynku. Z różnych przyczyn (wśród których warunki prowadzenia działalności gospodarczej i koszty pracy, uderzające zwłaszcza w małych i średnich przedsiębiorców, to te najbardziej ogólne) na ich pracę nie ma popytu. A gdy już jest, często przy rekrutacji decyduje doświadczenie, którego siłą rzeczy świeży narybek nie ma.
Często niestety nie ma także odpowiednich kwalifikacji, zwłaszcza w zawodach technicznych, ponieważ edukacja zawodowa została zaniedbana, a pęd do masowej produkcji magistrów-humanistów dopiero wyhamowuje. Jak pisała "Rzeczpospolita", minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska ogłosiła, że program doradztwa zawodowego w gimnazjach ruszy w przyszłym roku. To ciekawe, bo stosowne rozporządzenie wydała jej poprzedniczka już w 2010 roku, a eksperci od dawna wskazują na to, że system doradztwa w polskich szkołach to fikcja. Ale co zrobić, skoro szastanie miliardami na zakup nowych miejsc pracy jest bardziej spektakularne, niż nie rzucające się w oczy, systematyczne leczenie problemów u korzeni.
Stefan Sękowski