Kończy się historia polskiego Hollywood. I to jest temat na film o Polsce ostatniej dekady.
18.04.2015 18:50 GOSC.PL
Zaczęło się jak w bajce. Stanisław Tyczyński, twórca sukcesu RMF FM oraz Interii, ściągnął pod tajemnicze kopuły przy autostradzie łączącej Kraków i Katowice znakomitą, rodzimą ekipę specjalistów najwyższej klasy. Zainwestował w najnowocześniejszy sprzęt i zaczął się liczyć na światowym rynku. Długa jest lista obrazów z filmowej ekstraklasy, w których rozbiegówce pojawia się hasło „Alvernia”. Dłuższa na pewno niż historia polskiego Hollywood, która… właśnie się kończy. I to z pewnością nie jest happy end.
Nie żeby podkrakowskiej fabryce brakowało pary. Jeszcze niedawno Alvernia była o włos od robienia „Hobbita”. I dostałaby zlecenie, gdyby w Polsce tego typu produkcje (z budżetem 100 mln dolarów) były opodatkowane jak w Chorwacji (gdzie powstał serial „Gra o tron”), na Węgrzech („Hercules”) czy w Czechach („Casino Royale"). Ale w ministerstwie finansów pomysł wprowadzenia nawet incydentalnych ulg dla tego typu przedsięwzięć potraktowano zgodnie z filozofią psa ogrodnika – czyli odmownie. A nie chodziło o dokładanie do interesu, ale jedynie poskromienie apetytów państwa na potencjalne zyski. Które i tak zwróciłyby się – jak Chorwatom notującym dziś wielki boom związany z turystyką filmową.
Z Alvernią nie chciał współpracować Polski Instytut Sztuki Filmowej. Odrzucił wszystkie siedem projektów, które studio zgłosiło. Najlepsze było uzasadnienie: bo „miały one potencjał osiągnięcia sukcesu głównie na rynku amerykańskim”. No to już nie mają. I wszyscy są zadowoleni.
Można mieć na temat polskiego Hollywood różne zdanie, mówić, że Tyczyński przeinwestował albo że źle inwestował (np. w film „Hiszpanka”). Można go nie lubić, nie zgadzać się z jego poglądami, ale nie sposób zaprzeczyć, że to wizjoner, który zawsze grał w lidze światowej. Natomiast fakty są takie, że przez 10 lat nie udało mu się nawet wywalczyć przysłowiowego zjazdu z autostrady. Cóż dopiero wymagać, by ktoś w ministerstwie finansów, kultury, PISF czy jakimś innym urzędzie kierował się troską o sukces rodzimej prywatnej firmy
Jesteśmy już w Unii, rządzi nami najlepsza ponoć ekipa technokratów, prawo mamy pierwsza klasa, gospodarkę stawiającą na nowe technologie i przemysł czasu wolnego, a nie ciężkiego. A tu nagle gość, o którego jeszcze niedawno zabiegał Peter Jackson, właśnie rozpuszcza do domów swój dream team, bo nie jest w stanie go utrzymywać. Stefan Kisielewski zapytałby zapewne: „zgadnij, kotku, dlaczego?”
Tyczyński rozbił głowę o szklany sufit (w jego przypadku w kształcie kopuły). W gorzkim pożegnalnym wywiadzie dla „Dziennika Polskiego” radzi młodym ludziom, by uczyli się języków, wyjeżdżali „z tego kraju” i nigdy nie wracali. Tyle, że za jego porażkę nie odpowiada ani „ten kraj”, ani jego język, ani panujący tu klimat, ale konkretni – fakt, że już nie tak młodzi – ludzie.
Piotr Legutko