Może prezydenci miast wygrywają kolejne wybory dlatego, że jesteśmy zbyt leniwi, by ich rozliczać?
17.11.2014 09:42 GOSC.PL
Wyniki wyborów na prezydentów dużych polskich miast wskazują na zwycięstwo dotychczasowych włodarzy. Nie jest ono już tak przygniatające, jak cztery lata temu, kiedy to wielu z nich zdobyło urząd już w pierwszej turze, ale nadal wyraźne – i zwłaszcza w przypadku kandydatów „bezpartyjnych”, dające im dużą nadzieję na ostateczne zwycięstwo. To, że obecni prezydenci Łodzi i Lublina wygrali już w I turze, potwierdza tezę o względnym „zmęczeniu materiału” we Wrocławiu czy Warszawie – w końcu Hanna Zdanowska i Krzysztof Żuk nie są jeszcze „wiecznymi prezydentami” i ubiegali się o reelekcję dopiero pierwszy raz.
Gdzie tkwi więc tajemnica ich długowieczności? Czy wynaleźli jakieś specjalne serum, które zezwala im rządzić kolejne kadencje? A może po prostu dotychczasowi prezydenci są wspaniałymi włodarzami, których wyborcy wcale nie chcą wymieniać na lepszy model. Mogę oceniać tylko „mojego” prezydenta, mam za małą wiedzę na temat rządzących innymi miejscowościami, by się na ich temat wypowiadać, ale sprawa wcale nie jest taka prosta, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. Nie chcę przez to powiedzieć, że prezydenci Gdańska, Poznania czy Krakowa (a także wielu innych miejscowości) to en bloc szemrane persony, które utrzymują się na stanowiskach dzięki innym, niż własna zaradność czynnikom, ale warto zdawać sobie sprawę z tego, co im pomaga.
Władze wielu miast niewątpliwie mogą pochwalić się licznymi inwestycjami. Mają łatwiej, niż opozycja, bo trzeba być wyjątkowym fajtłapą, by przez cztery lata nic nie wybudować. W dodatku jeśli udaje im się wyplątać z układów partyjnych, mogą prezentować się jako działacze „niezależni” – i wtedy sympatie partyjne mieszkańców mają umiarkowany wpływ na ich poparcie. Jednak trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że te inwestycje nie są darmowe. Pieniądze na nie przeznaczone pochodzą w dużej mierze z funduszy europejskich. To dzięki nim prezydenci mogą ukazywać się jako sprawni zarządcy. O wiele trudniej im będzie po 2020 roku, kiedy to pieniądze prawdopodobnie się skończą. A miasta zostaną z ogromnymi długami, które zaciągnęły, bo przecież miasto musi mieć też „wkład własny”. Wystarczy spojrzeć na sytuację finansową Krakowa, Lublina czy Poznania, by zdać sobie sprawę z tego, że zadłużenie postępuje w ostatnich latach wręcz lawinowo.
Sytuacja będzie jeszcze znośna, gdy pieniądze te poszły na inwestycje, które w przyszłości mogą się w ten czy inny sposób (dochody spółek zarządzających, wzrost przychodów podatkowych) zwrócić. Gorzej będzie, gdy wydano je na kosztowne, ale mało komu potrzebne pomniki władzy. Za które trzeba będzie zapłacić w przyszłości, z odsetkami. Niestety, tego mieszkańcy, nie mający pojęcia o tym, jak wygląda budżetowanie miasta, nie widzą. Podobnie jak w swym ogóle widzą spektakularne przedsięwzięcia (realizowanych w ramach nieformalnego programu „europejski stadion w każdym powiecie”), ale nie widzą braków w innych dziedzinach. Bo być może jest tak, że „wieczni prezydenci” wygrywają także dlatego, że jesteśmy zbyt leniwi na to, by na co dzień interesować się tematyką lokalną, i zamiast rozliczać władzę głosujemy z przyzwyczajenia na tych, którzy rządzą – bo przecież „wcale nie jest tak źle”? I, w przeciwieństwie do bankierów, udzielamy im darmowy kredyt zaufania?
Stefan Sękowski