Wiadomości o legalnym samobójstwie 29-letniej Amerykanki są podawane tak, żeby chorym było żal, że jeszcze żyją. Albo wstyd.
03.11.2014 15:20 GOSC.PL
Parę dni temu przeczytałem w lokalnej gazecie o młodym mężczyźnie, któremu przyznano nagrodę, bo powstrzymał kobietę przed samobójstwem. Dziś czytam o 29-letniej Brittany Maynard, która popełniła długo zapowiadane samobójstwo, z pomocą lekarza, w asyście rodziny i przy aplauzie zachwyconych mediów.
Czym się różnią te dwie sprawy? Czy to, że pani Maynard była chora, a ta druga nie wiadomo, robi aż tak wielką różnicę? Przecież każdy, kto chce odebrać sobie życie, musi bardzo cierpieć – inaczej nie pokonałby instynktu samozachowawczego. Więc jak to możliwe, że doszliśmy do takiego miejsca, w którym w ogóle możliwa jest publiczna zgoda na samobójstwo? I co będzie dalej? Czy za dziesięć lat człowiek przeszkadzający w samobójstwie zostanie ukarany? Na to wskazywałaby logika toczącej się „dyskusji”. To na jej potrzeby oglądamy teraz w kółko w telewizji sielskie obrazki z życia Brittany i czytamy fragmenty jej listu pożegnalnego. I słyszymy, jak to pięknie umarła 1 listopada (bo tę datę sobie obrała), przy dźwiękach ulubionej muzyki i w otoczeniu kochającej rodziny. I słyszymy jej dumne oświadczenie: „Umrę na własnych warunkach”.
To przemawia do wyobraźni. To robi wrażenie, że oto pojawia się możliwość zapanowania nad śmiercią i pokazania stojącemu już w drzwiach cierpieniu: „A takiego!”.
Oczywiście jest już z tego „dyskusja” na całego, bo i nie mogło być inaczej. Po to się wpuszcza w przestrzeń publiczną wyjątkowe przypadki i przykrawa się je odpowiednio do zamówienia, aby w głowach zakodowało się, jak piękną rzeczą jest zabijanie… Wróć! – Pomoc w samobójstwie. Wróć! – Umożliwienie godnego odejścia.
Tymczasem takie dylematy „żyć czy się zabić” w ogóle nie powinny zaistnieć, bo prawo naturalne nie daje tu żadnej alternatywy. Żyć – to jedyna odpowiedź. Jedyna, bo nikt nam nie dał prawa decydowania o zadaniu śmierci.
Oczywiście można to zakwestionować i powiedzieć, że my sobie to prawo właśnie nadajemy. No jasne. Przy założeniu, że człowiek jest miarą wszechrzeczy, to nie takie prawa można sobie przyznać. Ale człowiek nie jest miarą wszechrzeczy, o czym się już nieraz boleśnie przekonywał. I jeśli pycha znowu pcha ludzkość ku kolejnym eksperymentom, to znaczy, że ponownie będziemy musieli zmierzyć się z potworem. Na razie rośnie, ale gdy już dojrzeje, zapłacimy straszną cenę za gwałt na naturze. Czy naprawdę trudno przewidzieć, jak to zaowocuje w mentalności społeczeństw? Chorzy i starzy będą uważali za swój obowiązek prosić o śmierć, bo przecież wszyscy tak robią. Do reszty zaniknie szacunek dla cierpiących, bo skoro jeszcze się tu pętają, to sami sobie winni. A ile tam będzie nadużyć i morderstw w białych rękawiczkach, to już nawet i mówić nie warto. A na to wszystko nałożą się konsekwencje duchowe, których wielu nie uznaje, ale i tak wszyscy je odczują.
W Polsce z eutanazją na razie za bardzo nie wyszło, bo obiecująca początkowo sprawa Janusza Świtaja ostatecznie okazała się sromotną porażką eutanazistów.
Sprawa Brittany Maynard do propagandy śmierci na życzenie nadaje się dużo bardziej, choćby dlatego, że ta kobieta już nie żyje i żadna Anna Dymna niczego już tu nie zmieni (jak zmieniła w przypadku Świtaja). Ponadto jest to sprawa amerykańska, a jak coś jest amerykańskie, no to sami wiecie. Ludzie to kupią, bo mają dobre serca i jak im się mówi w telewizorze, że coś jest dobre, no to wierzą. Dlatego, jeśli sprzeciwisz się eutanazji, zawsze możesz liczyć na „empatycznych”, którzy tonem znawców powiedzą: „Nie gadaj, bo nie wiesz, co to jest umierać w męczarniach”. Mówią to tak, jakby sami co najmniej kilka razy już umarli. Normalnie Łazarze.
I na tę „empatię” liczą też propagandyści eutanazji – bo leczenie kosztuje, a po co inwestować w drogie programy popychające medycynę do przodu, skoro można rozwijać grabarstwo. Wychodzi taniej. I wszyscy zadowoleni – zwłaszcza firmy ubezpieczeniowe. No i, rzecz jasna, główny rozgrywający – odwieczny miłośnik śmierci.
Franciszek Kucharczak