Wprowadzenie parytetów na listach wyborczych do samorządów prowadzi do groteskowych sytuacji.
10.10.2014 16:17 GOSC.PL
Skończył się czas dostarczania do komisji wyborczych list kandydatów w wyborach do sejmików wojewódzkich, rad gmin i powiatów. Na każdej z nich znaleźć się musi co najmniej 35 proc. kobiet. O ile liczne ugrupowania nie mają z tym problemu, o tyle mniejsze, czy też grupy lokalnych aktywistów, miewają z tym kłopot.
Mimo nacisków feministek kobiety jakoś nie chcą zacząć interesować się polityką. Są oczywiście i takie, które mają pomysł na to, co zmienić wokół nas, ale mało które na co dzień angażują się w działalność tego typu. Efekt jest taki, że w większości partii (chyba, że jest to Partia Kobiet) na jedną kobietę przypada pewnie z dziesięciu mężczyzn. Gdy partia liczy 1000 członków (i członkiń) w mieście, nie stanowi to problemu – ale co zrobić, gdy liczy np. czterdziestu?
Jest na to rada. Gdy czterdziestu rozbójników i cztery rozbójniczki mają obsadzić 50 miejsc na listach, robią łapankę. Jeden wpisuje na listę swoją żonę, która sejmu nie odróżnia od rządu, drugi zaś matkę, która Ryszarda Kalisza kojarzy głównie ze zdjęcia w „Życiu na Gorąco”. Całe szczęście, że facetów w partii jest wystarczająco dużo, bo musieliby jeszcze zapraszać braci, którzy spośród posłów znają tylko Romana Koseckiego i Cezarego Kucharskiego. Owe matki, żony i... koleżanki umieszcza się na możliwie odległych miejscach, by istniało minimalne zagrożenie, że wejdą do ciała przedstawicielskiego.
A wszystko po to, żeby sprostać bzdurnemu wymogowi stawianemu przez kodeks wyborczy. Wymogowi, który powstał nie po to, by ułatwić znalezienie się na listach wyborczych paru „siostrzycom” z lewicowych i centrowych partii, których koledzy mający usta pełne słów o równouprawnieniu jakoś wcześniej nie chcieli wpuścić na listy (nie mówiąc o wysokich miejscach – przykładowo w moim Lublinie najwięcej „jedynek” kobietom przypadło na listach… „szowinistycznego” Kongresu Nowej Prawicy. Aż dwie na sześć!). Bo większość kobiet jak nie było zainteresowanych działalnością polityczną, tak nie będzie. Żeby je nią zainteresować, może warto byłoby im – ale także mężczyznom – pokazać, że od tego zależy coś więcej, niż stołek w radzie miasta.
Stefan Sękowski