Doświadczyliśmy w życiu tak namacalnej i cudownej działalności Boga, że byłoby egoizmem zatrzymać to dla siebie...
Paulina:
Początkowo kiedy Marcin przeżywał swoje nawrócenie, nie wierzyłam w nie, sądziłam, że oszalał, że przesadza, bo przecież nie trzeba przeżywać swojej wiary tak gorąco. Nie znałam nikogo, kto by tak dużo czasu poświęcał modlitwie, czytaniu Pisma Św. Co jest paradoksem, zawsze uważałam się za osobę wierzącą. No właśnie, uważałam się, bo potem przekonałam się, że wcale tak nie było. Kiedy Marcin przeżył swoje nawrócenie, a było to ponad 3 lata temu, kompletnie tego nie rozumiałam. Wydawało mi się, że oszalał, bo ja nigdy tak swojej wiary nie przeżywałam. Ciągle się modlił, codzienna Msza Św. Nie poznawałam go, byłam obrażona na Pana Boga, za to co zrobił z Marcinem. Czułam potworną złość. Dziwne, prawda? Przestałam się modlić, bo nie mogłam z tej złości. A potem, kiedy obserwowałam Marcina, dostrzegłam z czasem, że to, co się z nimi dzieje, jest prawdziwe. Od człowieka który mnie nie kochał, był zajęty tylko sobą, stał się kimś zupełnie innym. Nie umiałam tego pojąć, ale to działo się na moich oczach, totalna przemiana. Choć początkowo w duchu wyśmiewałam to.
Z czasem zaakceptowałam to, co się stało, zaczęłam się z nim modlić, zatem modliliśmy się razem. Ja początkowo bez przekonania, raczej po to, by towarzyszyć Marcinowi w modlitwie. I kiedy z czasem zaczęłam się cieszyć tą przemianą, która była dla mnie czymś niesamowitym, pojawiała się kwestia powołania kapłańskiego. I znowu wszystko rozpadło się na kawałki. Bo przecież „dostałam” nowego fantastycznego Marcina, a tu Pan Bóg chce mi go zabrać? I znowu bunt, znowu złość, płacz. Bo Bóg jest przecież miłością, więc skoro tak jest, dlaczego chce zabrać mi moją miłość. I trwało to bardzo długo. I totalny rozłam we mnie: moja wiara a miłość, przecież z Panem Bogiem się nie walczy. Okropnie trudna sytuacja. Więc czekałam na to, co będzie dalej i, co dziwne, pogłębiała się moja wiara. Więcej się modliłam, więcej czytałam, poznawałam Boga, ale ciągle walczyłam wewnętrznie. Potwornie walczyłam z tym, co działo się w moim sercu. Kiedy ksiądz podczas spowiedzi powiedział mi, żebym modliła się za Marcina, nie byłam w stanie. Czas oczekiwania na to, co będzie, mojej potwornej wewnętrznej walki z pogodzeniem się z jego decyzją, trwał ponad rok. Ponad rok czekałam na jego decyzję.
Pamiętam, jak poszłam na Mszę w naszym kościele, którą prowadził zakonnik salezjanin, była to msza o uzdrowienie. Inna niż wszystkie, ludzie na niej trzymali się za ręce, modlili razem itd. Marcin także był na tej Mszy, tylko on w pierwszych ławkach, a ja zaszyta na samym końcu. Poszliśmy na nią osobno, jak się potem okazało z tą samą intencją. Był ogromny tłum ludzi, nawet nie widziałam Marcina, ale wiedziałam że gdzieś tam jest. Na sam koniec zakonnik zaprosił młodych ludzi bliżej ołtarza. Zastanawiałam się, czy jestem na tyle młoda żeby podejść, ale podeszłam. Podeszło też bardzo dużo innych młodych ludzi w różnym wieku. Zebrała się nas spora grupa. Na środku ołtarza stał Najświętszy Sakrament. Pamiętam, że wpatrywałam się w Niego i modliłam się o to, co będzie z nami dalej. Kiedy tak modliłam się, wpatrując w Najświętszy Sakrament, uniosłam oczy, za Nim, a dosłownie naprzeciwko mnie stał Marcin, popatrzyłam na niego, uniosłam oczy ponad niego, Marcin stał dosłownie centralnie nad obrazem dwojga ludzi, kobiety i mężczyzny których ręce złączone są stułą, a nad nimi napis: „Bądźcie szczęśliwi”. Natomiast czułam, jakby Ktoś kierował moim wzrokiem, bym spojrzała najpierw na Najświętszy Sakrament, potem na Marcina, a na końcu na obraz z kobietą i mężczyzną. To była odpowiedź na moje pytanie. Dana z góry. Od tamtego czasu miałam takie wewnętrzne poczucie, że mam być cierpliwa. Dużo modliłam się wtedy do Matki Bożej i czułam w duszy, że to właśnie Ona każe mi być cierpliwą, podczas modlitwy różańcowej usłyszałam w sercu w moim wnętrzu, nie wiem jak to opisać, ale wyraźne zdanie: „Bądź cierpliwa”. Wtedy zawierzyłam całą tą sprawę Matce Bożej, zawsze była mi bardzo bliska i trudno to opisać, ale czułam Jej opiekę. Obiecałam Jej wtedy, że jeżeli Marcin mi się oświadczy, pojedziemy razem do Częstochowy, dziękując i prosząc o opiekę na całe nasze życie. Wiem, że Marcin odbył wiele rozmów z księdzem podczas spowiedzi, żeby móc dokonać swojego życiowego wyboru. I pamiętam taki czerwcowy dzień, kiedy wrócił, powiedział mi: „Ja już wiem!”.
8 września, w tym dniu moi rodzice jechali na pielgrzymkę do Medjugorie. Rodzice wyjeżdżali z Garbowa, parafii mojej Babci. Przed ich wyjazdem dla wszystkich uczestników odbyła się Msza Św. W tej Mszy Św. uczestniczyłam także ja z Marcinem. Pamiętam, że jedno z czytań wtedy dotyczyło właśnie wyboru powołania. Co za paradoks. A ja tak bardzo zmęczona już niepewnością, tym, co będzie, powiedziałam w modlitwie: „Panie Boże, poddaję się temu co będzie, czyń jak uważasz”. Po Mszy autokar rodziców odjechał, ja zawiozłam Marcina do jego siostry, do Lublina. I tam u jego siostry okazało się, że właśnie tego dnia pierścionek zamówiony na długo wcześniej jest do odbioru. Po długim czasie czekania akurat tego dnia… I nigdy, przenigdy nie zapomnę tego, jak Marcin przyjechał do mnie z kwiatami, bardzo namawiał mnie, będąc u siostry, żebym przyjechała do Lublina, chciał oświadczyć się w miejscu gdzie się poznaliśmy. Ale ja, oczywiście, jak zawsze, sprzątałam. Więc zastał mnie sam taki piękny, przygotowany, wypachniony, a ja w dziurawych leginsach, potarganych włosach, prosto od „ścierki”, soute.
Największa moja radość, ryczałam 20 minut, a on klęczał z tym pierścionkiem i płakał razem ze mną. Powiedział, że on już wie, że chce byśmy spędzili razem całe życie, że wie już, że właśnie taka jest wola Pana. Przed tym, jak przyjechał do mnie się oświadczyć, poszedł do kościoła i tam zostawił bukiet kwiatów przy obrazie Matki Bożej, naszej Mamy, która tak się nami opiekowała, która kazała mi być cierpliwą.
Dotrzymałam słowa, w połowie października w Święto Matki Bożej pojechaliśmy do Częstochowy. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Byliśmy na Mszy Św. Obeszliśmy na klęczkach Cudowny Obraz. To co czułam w tym momencie jest nie do opisana. Płakałam ogromnie, potok łez. Na sam koniec naszego pobytu przecisnęliśmy się w tłumie jak najbliżej Obrazu i tam, tuż przy nim, odmówiliśmy modlitwę dla narzeczonych, na której otworzyłam mój modlitewnik kilka dni po naszych zaręczynach. Tą modlitwą modlimy się razem do dziś, uznałam że skoro - nie wiedząc o tym, że mam taką modlitwę w książeczce - otworzyła mi się właśnie tuż po zaręczynach akurat w tym miejscu, jest ona dla nas. Zakonnik na Jasnej Górze przy spowiedzi powiedział mi tego dnia: „Weźcie szybko ślub”. Był niezadowolony, że tyle od zaręczyn musimy czekać. Ja też byłam, ale ślub brata Marcina był w rodzinie priorytetem, odbył się w wrześniu 2013.
Czujemy w naszym życiu obecność Pana Boga, dał nam nowe życie, nową miłość, nowe spojrzenie na życie, nowe wartości, czystą wspaniałą miłość. Nie wiedziałam, że tak piękna miłość istnieje. Zdjął nam z oczu klapki, dał taką radość, jakiej nie można sobie wyobrazić i żaden dzień bez niego nie ma sensu, bo daje nam wszystko to, czego potrzebujemy. Mamy Boga, a On jest wszystkim. Wiem, że Pan przeprowadził nas przez to wszystko i gdyby nie te przeżycia, nasza wiara nigdy nie byłaby taka, jak teraz. Odczuwam głębokie przekonanie, że Pan wyznaczył nam jakieś zadanie, które mamy wykonać wspólnie. Jakie to zadanie, dowiemy się tego.
Chwała Panu!