Robaczki świętojańskie widziałem wiele razy. Ale dopiero teraz oświeciło mnie na dobre.
A wszystko zaczęło się od ogniska. Na dwa dni pojechałem w góry, w okolice Rajczy w Beskidzie Żywieckim. Ognisko zorganizowali znajomi. Gdy jedni piekli kiełbaski, drudzy grali i śpiewali, a trzeci przewracali karkówkę na drugą stronę, ja poszedłem do domu po masło. Idąc łąką, oniemiałem. W wysokich trawach co kilkadziesiąt centymetrów świeciło małe zielone światełko. „Zielone” to może źle powiedziane (nie mogę się pochwalić zbyt bogatym słownictwem, jeżeli chodzi o kolory) – to była odblaskowa mieszanka koloru zielonego z żółtym. Zjawisko wyglądało nieziemsko. Stałem i patrzyłem jak dziecko (podczas gdy reszta czekała na masło). Kolejnego dnia musiałem o tym poczytać.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Rożek