Negocjacje dotyczące wyboru nowego przewodniczącego Komisji Europejskiej to walka o to, kto ma być w Unii górą: rządy państw członkowskich, czy Parlament Europejski.
10.06.2014 13:12 GOSC.PL
25 maja wszystko miało być jasne: to, jaka frakcja w Parlamencie Europejskim będzie największa, a w związku z tym, która nominuje nowego szefa KE. Tak przynajmniej umówili się między sobą szefowie europartii. Ich zdaniem tak właśnie należy rozumieć zapisy w Traktacie Lizbońskim mówiące, że przewodniczącego Komisji nominuje Rada Unii Europejskiej (czyli szefowie rządów państw członkowskich), biorąc pod uwagę wyniki wyborów do PE.
Trzeba powiedzieć, że przed wyborami większość premierów i prezydentów nie wyrażało zastrzeżeń wobec tej nieformalnej procedury wyłaniania szefa KE. Krytykowali ją przede wszystkim premier Wielkiej Brytanii David Cameron i premier Węgier Victor Orban. Nagle po wyborach okazało się, że wątpliwości mają także przedstawiciele innych krajów, zwłaszcza Holandii, Szwecji i Włoch. We wtorek w Szwecji z premierami Wielkiej Brytanii, Szwecji i Holandii dyskutowała na ten temat kanclerz Niemiec. Angela Merkel jest zwolenniczką kandydatury Junckera – z informacji prasowych raczej nie wynika, by przekonała do niej swoich kolegów. Z kolei szefowie pięciu frakcji w PE (chadeków, socjaldemokratów, liberałów, zielonych i skrajnej lewicy) nie mają wątpliwości, że szefem KE powinien Juncker, co, ich zdaniem byłoby zgodne z wolą wyborców.
Śmiem wątpić, by choćby połowa głosujących na partie wchodzące w skład EPL (w przypadku Polski – Platformę Obywatelską i Polskie Stronnictwo Ludowe) głosowała na nie ze względu na poparcie Junckera na stanowisko szefa KE. Myślę, że większość nie miała nawet świadomości, że są to zarazem wyścigi o fotem przewodniczącego Komisji, nie mówiąc nawet o znajomości samego kandydata (wyłączywszy Luksemburg, z którego pochodzi). Ta mniejszość, która podchodziła do eurowyborów tak, jak szefowie eurofrakcji – faktycznie może poczuć się zrobiona w bambuko, jeśli szefem KE zostanie ktoś inny.
Wbrew pozorom w całym sporze nie chodzi wcale o personalia. Wraz z pierwszymi wyborami do PE (1979) zaczęła powstawać nowa kasta polityków, których rolą było zajmowanie się sprawami jednoczącej się Europy. Nie są odpowiedzialni przed rządami swoich państw, a wyborcami z całej Unii Europejskiej (bo formalnie nic nie stoi na przeszkodzie, by startować w wyborach w innym państwie członkowskim). Dlatego nic dziwnego, że to właśnie PE jest od lat w awangardzie walki o federalizację Zjednoczonej Europy, a ściślej: umniejszania roli państw członkowskich względem instytucji wspólnotowych. Przede wszystkim, oczywiście, Parlamentu Europejskiego.
I tak warto rozumieć całe to przeciąganie liny wokół wyboru nowego szefa KE. Jeśli wybrany zostanie Juncker, powstanie precedens, który pozatraktatowo wzmocni rolę Parlamentu Europejskiego. Wybór kogoś innego, nawet jeśli będzie to członek zwycięskiej Europejskiej Partii Ludowej, będzie zwycięstwem szefów rządów. W tej sytuacji kompromis może mieć nietypowe oblicze. Juncker może zrezygnować z ubiegania się o funkcję z przyczyn zdrowotnych. Luksemburczyk osiągnie w tym roku sędziwy wiek 60 lat, ponadto nie od dziś krążą plotki na temat jego problemów z alkoholem – więc decyzję ze zrozumieniem przyjmą zaprawieni w szczytach eurokraci. Wówczas trzeba będzie wybrać innego kandydata, reprezentującego tę samą grupę. I wilk będzie syty i owca cała, a ostateczne starcie zostanie przesunięte na później.
Stefan Sękowski