Łatwo nie było. Po trzech minutach ustalania wspólnej wizji... fruuu! Konspekt z hukiem poleciał na drugi koniec pokoju.
Kiedy ks. Jarek Ogrodniczak zaprosił nas do projektu, po jednej czy drugiej głośniejszej „rozmowie” małżeńskiej pomyśleliśmy: „Fajnie, fajnie. Ale czy to na pewno dobry pomysł, żebyśmy akurat MY prowadzili kurs dla narzeczonych?” – opowiadają Ela i Łukasz Przebierałowie z Chorzowa. – Ksiądz Jarek przekonał nas tym, że nie mamy mówić przecież o małżeństwie IDEALNYM, tylko o REALNYM.
Czyli o jakim? Czy latające talerze w domu i poduszki mokre od łez mieszczą się w normie? – A dlaczego nie? – odpowiadają małżonkowie. – Siłą naszej wiarygodności nie są perfekcyjnie dobrane charaktery, ale wierność Bogu i nauce Kościoła. Wizja, którą przedstawiamy narzeczonym, jest oparta w całości na Panu Bogu. Do niej się dojrzewa przez całe małżeństwo. Mówiąc o tym, że ten sakrament to Boży pomysł, sami konfrontujemy się z tymi treściami, robimy rachunek sumienia, czy tak rzeczywiście żyjemy.
Parytety obowiązują
Projekt „Przed nami małżeństwo” od kilku lat cieszy się wielką popularnością wśród par przygotowujących się do małżeństwa. O kulisach jego powstania, o realizacji poszczególnych kursów i o (w większości) zadowolonych odbiorcach pisaliśmy wielokrotnie. Kto jednak zdaje sobie sprawę, że za projektem stoi sztab ludzi, że każdorazowe przygotowanie kursu kosztuje sporo czasu i energii? I choć prowadzący przekonują, że jest to dla nich prawdziwa przygoda, przyznają się też do pewnego trudu, który się z nią wiąże. Jak wygląda przygotowanie do takiego weekendu od kuchni?
– Na nas spoczywa sporządzenie własnego konspektu na bazie już opracowanych materiałów – opowiadają Beata i Piotr Warotowie, małżeństwo prowadzące kurs w Chorzowie. – Nasze wypowiedzi muszą być dopracowane. Musi to być zrobione naprawdę na najwyższym poziomie. Górna półka zakłada poświęcenie czasu. Przygotowanie od strony merytorycznej zajmuje średnio tydzień. Istotą jest prowadzenie kursu w parach małżeńskich. I mąż, i żona muszą mieć tu swój wkład. Po równo. – To była prawdziwa szkoła dla naszego małżeństwa i dla mojego ego – śmieje się Ela Przebierała. – Jestem psychologiem, proponowana metoda nie jest mi więc obca, bo w taki sposób pracuję na co dzień. Ale mam też dominujący temperament i wydawało mi się, że sama przygotowałabym te zajęcia szybciej, lepiej. Ba, początkowo myślałam, że nawet mówienie do narzeczonych bez drugiej osoby poszłoby mi sprawniej. Złościł mnie inżyniersko-politechniczny styl Łukasza, choć tak naprawdę ten jego konkret niesamowicie wzmacnia wspólne prelekcje.
Ela to wulkan energii. Otwarta, ekspresywna, zadbana. Kiedyś na kursie zebrała się specyficzna grupa – trzy czwarte uczestników było po studiach technicznych. Ścisłe, rzeczowe umysły. – Z pewną podejrzliwością podchodzili do moich sposobów komunikacji – śmieje się Ela. – Rzeczywiście, gdyby obok mnie nie było mojego męża, który na wstępie zapunktował szansą porozumienia, poniosłabym sromotną porażkę.
Mój drogi, już wystarczy
Beata i Piotr Warotowie mieszkają w Chorzowie. Są rodzicami Mateusza, Filipa i Franka. Piotr pracuje jako ekspert chemii w laboratorium badawczym w Katowicach. Beata, z wykształcenia prawnik, wspomina, jak znaleźli się wśród prowadzących kursy. – Pewnego dnia Piotr stwierdził, że dobrze byłoby zająć się formacją młodszych ministrantów w parafii – opowiada. – Mówię: „Mój drogi, jesteśmy zaangażowani w wiele spraw, pracujemy zawodowo, mamy trzech synów. Może już wystarczy?”. Mąż po przeanalizowaniu mojego zdania przyznał mi rację. Nie minął miesiąc i zadzwonił ks. Jarek z propozycją włączenia się małżonków w projekt PNM. Beata się zapaliła, ale po niedawnej rozmowie z mężem nie bardzo wiedziała, jak mu o tym powiedzieć. Przez tydzień się modliła i w końcu zdecydowała na rozmowę. – Koronnym argumentem, jaki miałam w zanadrzu, była opcja robienia czegoś wspólnie – mówi. – Oczywiście Piotr tych ministrantów mi wypomniał... – Przypomniał – precyzuje mąż. – A wizja tego, że to będzie taki wspólny, małżeński projekt, bardzo mi odpowiadała.
Choć praca z różnymi grupami nie jest obca ani Beacie, ani Piotrowi, do tej pory wykonywali ją raczej oddzielnie. Teraz trzeba było porzucić indywidualizm na rzecz realizowania jedności małżeńskiej w praktyce. Najtrudniejszy był początek. – Po trzech minutach przygotowywania wstępnej konferencji konspekt z impetem poleciał do kąta – śmieją się Warotowie. – A my musieliśmy odpocząć dwa dni, zanim zabraliśmy się do tego na nowo.
Przez zaciśnięte zęby
Narzeczeni, którzy uczestniczą w kursach, często zachęcają potem do nich swoich znajomych. Sposobem poczty pantoflowej szerzy się w diecezji renoma PNM. Ale prowadzący przyznają, że sami czerpią z tego czasu. – Mogę śmiało powiedzieć, że to są dla nas małżeńskie rekolekcje – potwierdza Beata. – Modlimy się, przygotowując konspekt, te treści w nas rezonują, stawiają do pionu nasze małżeństwo. – Musieliśmy pewne tematy sami przedyskutować i uporządkować we własnym życiu – dodaje Piotr.
– Początkowo nie widzieliśmy siebie razem prowadzących zajęcia dla narzeczonych – przyznaje wielu instruktorów. – Teraz cieszymy się, że możemy dzielić się naszą codziennością, tym, jak rozmawiamy, jak uczymy się słuchać siebie nawzajem, jak się kłócimy i jak się modlimy. A i sami uczymy się wiele od narzeczonych, jeszcze pełnych entuzjazmu i tak zapatrzonych w siebie...
Ela Przebierała opowiada, że kiedy narzeczeni wykonują jakieś zadania w parze (większość zajęć ma charakter warsztatowy), oni z mężem też przyłączają się do ćwiczeń. – Myślę, że część z ćwiczeń jest łatwiejsza do przeżycia na etapie narzeczeństwa niż po latach małżeństwa – uśmiecha się. – Czasem te zadania związane z komplementowaniem drugiej osoby my wykonujemy trochę przez zaciśnięte zęby, a w tym czasie narzeczeni patrzą sobie w oczy, trwając w permanentnej afirmacji. To jednak sprowadza właśnie nas do miejsca, w którym trzeba coś odkurzyć w naszej miłości, popatrzeć na siebie i na nowo się w sobie zakochać.
Aleksandra Pietryga