Wojny domowe wywołane przez polityków grożą klęską głodu milionom ludzi w Południowym Sudanie, Republice Środkowoafrykańskiej i Somalii. ONZ straszy katastrofą podobną do klęsk z lat 80. w Etiopii i Sudanie.
Wojna w Południowym Sudanie, najmłodszym, powstałym w 2011 r. państwie świata, wybuchła w grudniu, gdy o władzę pokłócili się prezydent Salva Kiir i jego zastępca Riek Machar. Walki przybrały charakter etnicznego konfliktu między Dinkami, rodakami Kiira i Nuerami, ziomkami Machara.
Pod naciskami Zachodu, głównego akuszera niepodległości Południowego Sudanu, Kiir i Machar podpisują kolejne rozejmy tylko po to, by je natychmiast łamać (ostatni na początku maja). Wojna toczy się na ziemiach, gdzie znajdują się złoża ropy naftowej (są one także przedmiotem konfliktu), jedynego poza zagraniczną pomocą źródła dochodów państwa.
W trwającej pół roku wojnie zginęły tysiące ludzi (nikt dotąd nie zliczył ofiar), a 1,5-2 mln straciło dach nad głową. Prawie pół miliona, szukając bezpiecznego schronienia, uciekło do sąsiednich Etiopii, Ugandy, Kenii, a nawet do sudańskiego Darfuru, gdzie także toczy się wojna.
Nieszczęśnikom, którzy pozostali w kraju, grozi teraz głód. Według ekspertów ONZ, jeśli z powodu toczącej się wojny chłopi nie obsiali pól przed nadejściem pory deszczowej (zaczęła się w maju), a pasterze nie przegnali stad bydła na dobre pastwiska, pod koniec roku głód grozić może 4-5 mln ludzi, ponad jednej trzeciej 12-milonowej ludności kraju. Norweski polityki Jan Egeland, zajmujący się (także w ONZ) pomocą humanitarną, uważa, że głodem dotkniętych może zostać nawet trzy czwarte ludności Południowego Sudanu.
Według ONZ kryzys humanitarny w Południowym Sudanie jest dziś znaczenie poważniejszy niż w Darfurze, a nawet Republice Środkowoafrykańskiej, gdzie w grudniu również wybuchła wojna domowa.
W Republice Środkowoafrykańskiej wojna przybrała charakter wojny religijnej. Najpierw muzułmańscy rebelianci obalili chrześcijańskiego prezydenta i do marca zajmowali się pogromami chrześcijan. W marcu górę wzięli chrześcijanie, stanowiący większość 5-milionowej ludności kraju i odtąd to oni biorą odwet na muzułmanach. Wojny nie potrafiła przerwać nawet zbrojna interwencja kilku tysięcy żołnierzy z Francji i Unii Afrykańskiej.
W Republice Środkowoafrykańskiej też nikt na razie nie obliczył liczby ofiar (tysiące), a armię bezdomnych i skazanych na zagraniczną jałmużnę szacuje się na ponad milion (ponad jedna piąta ludności). Tamtejsza wojna uśmierca również miejscowe rolnictwo i pasterstwo, podstawę utrzymania ludności.
Z powodu wojen cudzoziemscy kupcy pozamykali sklepy i pouciekali, a targowiska łupione są przez rozmaite oddziały zbrojne. Brak towarów spowodował taki wzrost cen, że tylko niewielu tubylców na nie stać. Brak bezpieczeństwa na drogach sprawia zaś, że organizacje dobroczynne nie mogą spieszyć potrzebującym z pomocą. A ulewne deszcze, które potrwają do października, przemienią dodatkowo polne drogi w bagna i dostarczenie pomocy będzie jeszcze trudniejsze. Czerwony Krzyż ogłosił w tym tygodniu, że po raz pierwszy od 20 lat musi sięgnąć po śmigłowce, by dostarczać w Południowym Sudanie pomoc potrzebującym. Światowy Program Żywnościowy (WFP) już zrzuca pomoc z samolotów.
Podobnie jak w Południowym Sudanie, w Republice Środkowoafrykańskiej końca wojny nie widać, a gromieni teraz muzułmanie domagają się podziału państwa na dwie odrębne części, jak w 2011 r. w Sudanie.
Ratowanie Republiki Środkowoafrykańskiej wzięła na siebie głównie jej dawna metropolia kolonialna, Francja, do spółki z uniami Europejską i Afrykańską. ONZ, Amerykanie i Brytyjczycy zajmują się Południowym Sudanem, którego wraz ze Skandynawią są głównymi dobrodziejami. Przedstawiciele ONZ oszacowali, że aby uchronić Południowy Sudan przed głodem, trzeba będzie kupić żywności i lekarstw za prawie 2 mld dolarów, o pół miliarda więcej niż jeszcze niedawno sądzono (wojna unieruchomiła pola naftowe i rurociągi i Południowy Sudan przestał cokolwiek zarabiać). Dodatkową zrzutkę wzięli na siebie USA, Wielka Brytania i Norwegia, ale i tak do pełnej sumy wciąż brakuje 500 mln dolarów.
Jan Egeland narzekał na naradzie, że fatalne władze w południowosudańskiej stolicy Dżubie zniechęcają świat do udzielania im pomocy. Tym bardziej że strony konfliktu niewiele robią, by ułatwić zagranicznym darczyńcom świadczenie pomocy. Przeciwnie, doświadczenia wcześniejszych sudańskich wojen wskazują, że pomoc humanitarna zawsze używana tam była za oręż w walce - do morzenia głodem wrogów i nagradzania sprzymierzeńców. Co gorsza, życiodajna zwykle pora deszczowa teraz może okazać się zabójcza. W Dżubie zanotowano już prawie 150 przypadków cholery, z których 9 zakończyło się śmiercią.
Głód wywołany niekończącą się wojną i skąpymi deszczami grozi też Somalii, gdzie zaledwie trzy lata temu z powodu niedożywienia i chorób zmarły dziesiątki tysięcy ludzi. ONZ załamuje ręce, bo z miliarda dolarów potrzebnych na pomoc nie uzbierano nawet jednej piątej.
Susza, a nie wojna o władzę wywołana przez polityków jest natomiast powodem groźby głodu w zachodnioafrykańskim Burkina Faso. Według władz tego państwa, a także organizacji dobroczynnych, w najbliższych miesiącach kłopoty z zaopatrzeniem się w żywność może mieć jedna czwarta 16-milionowej ludności kraju, a kłopoty powiększa fakt obecności w nim tysięcy uchodźców z ogarniętego wojną domową Mali.