W połowie 2012 r. niejaki Krzysztof K. wykrył u sześcioletniej wówczas Justynki "bezobjawowe zapalenie płuc". Diagnozę postawił na odległość. Taka też była "terapia", pisze "Gazeta Wyborcza". Po miesiącu dziecko wylądowało w szpitalu. Konieczna była operacja.
To się nie zdarzyło wiek temu na Polesiu, tylko całkiem współcześnie - i to w mieście akademickim, alarmuje gazeta. Pan Krzysio - jak mówią na niego chorzy - zbijał gorączkę na odległość, energetyzował leki i wyczyniał inne cuda. Teraz zajmie się nim sąd.
Działalność wszelkiej maści bioenergoterapeutów jest niezwykle niebezpieczna zarówno dla zdrowia jak i życia duchowego ich potencjalnych pacjentów. Metody jakie stosują nie są w żaden sposób potwierdzone naukowo, a niektóre zostały już dawno przez naukę obalone (jak w przypadku radiestezji). Przed bionenergoterapeutami i innymi cudownymi uzdrawiaczami przestrzegają zarówno lekarze jak i księża. Praktyki uzdrawiaczy albo nie działają wcale, a jeśli działają to często przynoszą nieprzewidywalne skutki uboczne: czy to w postaci innych chorób, czy w postaci różnego rodzaju zniewoleń duchowych, włącznie z opętaniem. Z pomocy egzorcystów korzystają tłumy ludzie, którzy igrali z bioenergoterapią.
W Polsce jest ok. 100 tys. uzdrowicieli, bioterapeutów, zielarzy, homeopatów, kręgarzy, hipnoterapeutów, radiestetów, irydologów, białych magów i szamanów. Prowadzą ok. 50-70 tys. gabinetów. Dla porównania, pod koniec ub.r. w naszym kraju pracowało 162 tys. lekarzy i lekarzy dentystów.
wt /Gazeta Wyborcza