Doniesienia o spisku w Watykanie i wymuszonej abdykacji Benedykta XVI to nic innego jak kolejny kamień rzucony w jego stronę.
25.02.2014 08:40 GOSC.PL
Przyzwyczaiłem się do bzdur wypisywanych o Kościele. Sensacyjna proza Dona Browna ukształtowała pewien rodzaj stylistyki pisania o „kulisach Watykanu”, który dobrze się sprzedaje. Kiedy taki styl pojawia się w poważnej prasie, jest to smutne. „Sensacyjne kulisy odejścia Benedykta XVI”, „Znany watykanista o spisku, który doprowadził do abdykacji papieża”, to nie hasła z okładki tabloidów, ale z najnowszego numeru tygodnika „Do Rzeczy” (9/2014). Dlaczego poważne pismo, za jakie wciąż uważam tygodnik Lisickiego, pozwala sobie na takie teksty? Co im się stało? Nie rozumiem.
Miałem małą nadzieję, że może to tylko zbyt podrasowane tytuły. Niestety artykuł Piotra Kowalczuka pt. „Spisek postępowców: odwołać papieża” odpowiada dokładnie zdaniom z okładki. Autor zaznacza, że teorii spiskowych pojawiło się już wiele i nie należy się nimi przejmować. Dlaczego ta najnowsza jest wiarygodna? Bo jej autorem jest Antonio Socci, autor ceniony i znany. Socci uważa, że papież ugiął się pod presją swoich potężnych wrogów, którzy najpóźniej w 2011 roku wymogli na nim decyzję o rezygnacji. Jakie ma na argumenty na te rewelacje? Tajne źródło w Watykanie mówiło Socciemu już w 2011 roku o rezygnacji. Po drugie jakiś kardynał miał powiedzieć po konklawe 2005 roku, że Benedykt będzie papieżem najwyżej trzy lata, a z kolei arcybiskup Palermo obiecał biznesmenom w Chinach, że w 2012 roku papieżem będzie kard. Scola. Nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać. Socci twierdzi, że za spiskiem stoją postępowcy, którym sprzeciwiał się Benedykt XVI. Co więcej posuwa się do stwierdzenia, że kanoniczna rezygnacja Benedykta XVI jest nieważna, bo została najpewniej wymuszona. „Papież napisał, że rezygnuje z własnej woli, ale czy naprawdę także w sercu zrezygnował?” – pyta retorycznie Socci.
To ostatnie zdanie jest wystarczającym dowodem, by niepokoić się o stan umysłu i serca Socciego. Temu zdolnemu i znanemu pisarzowi coś się najwyraźniej stało. Symptomy jego odklejania się od rzeczywistości były widoczne już parę lat wcześniej. W swojej książce „Czwarta tajemnica fatimska” sugerował, że kard. Bertone razem z kard. Ratzingerem (!) sfałszowali tzw. trzecią tajemnicę fatimską, tzn. dokonali jej błędnej interpretacji i nie podali do wiadomości jej pełnej treści. Ostatecznie całość znał przecież bł. Jan Paweł II. Socci sugeruje więc właściwie, że papież Polak dokonał fałszerstwa. Kolejna książka „Czas burzy” to powieść, w której autor sięgnął po pisma Marii Valtorty. Wizje tej „mistyczki” są bazą dla tej książki. Autor najwyraźniej sympatyzuje z teoriami Valtorty, której pisma Kościół uznał za nieortodoksyjne za pontyfikatu Piusa XII. W 1985 roku kard. Joseph Ratzinger przypomniał, że potępienia jej dzieła zachowują swoją aktualność. Te dwie ostatnie książki są wystarczającym powodem, by Socciego przestać traktować jako odpowiedzialnego i wiarygodnego pisarza katolickiego.
Rewelacje na temat rzekomego spisku na Benedykta XVI w gruncie rzeczy wpisują się w czarny PR, który media dorabiały mu przez cały jego pontyfikat. Nie wiem, czy Socci robi to świadomie czy nie. Trzeba żałować, że pisarz, który deklaruje swoją wiarę i troskę o Kościół de facto bardziej niż papieżowi wierzy swoim tajnym źródłom, których oczywiście nie wolno ujawniać. Żenujące i bolesne jest to, że tygodnik mający w tytule słowa „Do Rzeczy” przepisuje tak niedorzeczne teorie bez najmniejszej nawet próby polemiki z ich autorem. Autor artykułu wciąż powtarza, że „wybitni watykaniści uważają”. Nawiasem mówiąc wśród nich wymienia Marco Politiego, lewicowego dziennikarza, piszącego o Watykanie w takim stylu, jakby rządził nim nadal ród Borgiów. Przypominają mi się miny wszystkich „wybitnych watykanistów”, którzy po ostatnim konklawe zostali bez słowa, bo wszystkie ich cenne analizy, które produkowali przez kilka tygodni, okazały się warte funta kłaków.
Przypominają mi się także słowa Benedykta XVI, który stwierdził, jeszcze jako kardynał, w wywiadzie: „Boję się tylko u dentysty”. Już jako papież, w grudniu 2005 roku prosił pokornie: „Módlcie się za mnie, abym nie uciekał z obawy przed wilkami”. Przez cały swój pontyfikat i wcześniejszą posługę jako prefekta Kongregacji Wiary dowodził, że nie ulega żadnemu szantażowi, że robi swoje, nie oglądając się na ludzkie względy. Dlaczego mamy bardziej wierzyć nawiedzonemu pisarzowi niż papieżowi, który ustępując jasno zadeklarował swoje motywacje? Nie znajduję żadnej racjonalnej przesłanki.
Ks. Tomasz Jaklewicz