Wraz z jego odejściem skończyła się jakaś epoka.
Jego życie było bogate, odważne, pełne samozaparcia, chrześcijańskie. Księdza Herberta Hlubka poznałam, jak już był po operacjach krtani (przeszedł je na początku lat 80.), chodzącego na spotkania z nieodłącznym mikrofonem i głośnikiem. Już samo to było fenomenem. Otrzeć się o śmierć, stracić struny głosowe, a potem jakby nigdy nic z mocą głosić kazania, konferencje, rekolekcje. Gdy zachorował, miał już za sobą solidny dorobek w postaci zorganizowanej sieci duszpasterstwa akademickiego. Dokonał tego wbrew marksistowskiej indoktrynacji, w czasach gdy o obecnych środkach nawet nikt nie marzył. Obowiązywały cenzura i niezliczone ilości zakazów. Chcąc działać, musiał się narażać. Mógł więc być zmęczony i mógł odpocząć, ale pracował dalej. I to jak! Jego oczytanie i zamiłowanie do poszukiwania prawdy porywało nadal. Podnosił poprzeczki, które trudno było przeskoczyć, ale przy nim chciało się chcieć. Nie wszystkim oczywiście, bo nie prowadził masowego duszpasterstwa. W spotkaniach z nim nawet dowcip i cięty język zmuszały do refleksji. Urodził się 23 sierpnia 1929 roku w Borucinie k. Raciborza. Święcenia kapłańskie przyjął w 1954 roku w Opolu z rąk biskupa Zdzisława Golińskiego. W latach 1955–1957 studiował na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, gdzie był uczestnikiem seminariów bardzo cenionego przez siebie ks. prof. Kazimierza Kłósaka. Uzyskał trudno osiągalne w tamtych czasach stypendium naukowe w Louvain, ale biskup skierował go do innej pracy. W latach 60. uczestniczył też w wykładach i seminariach prof. Romana Ingardena. W latach 1957–1961 był katechetą w Zabrzu, a od 1958 roku organizował duszpasterstwo akademickie diecezji opolskiej. W 1963 roku został oficjalnie mianowany diecezjalnym duszpasterzem akademickim i funkcję tę pełnił także w nowo utworzonej w 1992 roku diecezji gliwickiej. Organizował Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej, prowadził Klub Inteligencji Katolickiej, spotkania katolickiego stowarzyszenia „Odrodzenie” i Stowarzyszenia Rodzin Katolickich. W 2001 roku jako pierwszy otrzymał Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera za inicjatywy duszpasterskie i społeczne współtworzące polski kształt dialogu Kościoła i świata. Przeznaczył ją na gliwickie hospicjum. Zmarł 20 grudnia 2013 r. w swoim mieszkaniu w Gliwicach. Na jego pogrzebie niektórzy płakali tak jak płacze się po śmierci najdroższego ojca. W czasach komuny wychowankowie nadali mu imię Szefa, ale dla wielu osób był przede wszystkim kimś bliskim. Powiernikiem, spowiednikiem, duchowym oparciem. Pamiętał o ludziach. Z książki, którą przygotowali jego uczniowie (absolwenci duszpasterstwa akademickiego) na 50-lecie kapłaństwa, można wyczytać, jak osobisty miał z nimi kontakt. Gdyby nie on, los niejednej osoby mógłby potoczyć się znacznie gorzej. Dzięki niemu wielu wspięło się na wyżyny. Nieprawdopodobnie zorganizowany, szanował swój czas, ale równocześnie jakby przestawał liczyć minuty, gdy ktoś był w potrzebie. Przy czym musiała to być potrzeba na serio, bo pustych pogawędek unikał. Dużo rozmawiał i dużo spowiadał, i to o bardzo różnych porach. Można było na niego liczyć, wyciągał z wielu duchowych opresji. Modlił się za tych, którzy powierzali mu swoje sprawy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Klaudia Cwołek