- To, co miało nas złamać, stało się cementem, który ugruntował nasze powołanie - mówią księża, którzy zaliczyli przymusową służbę w Ludowym Wojsku Polskim. Niedawno na Górze Chełmskiej dziękowali za dar swojego kapłaństwa.
Czterdzieści lat wcześniej, zaraz po opuszczeniu brzeskiej jednostki wojskowej, także pojechali pokłonić się Maryi. Na Jasnej Górze dziękowali Jej za siły, które pozwoliły przetrwać dwuletnią przymusową służbę wojskową. 11 z ówczesnych alumnów poborowych spotkało się nad morzem po 40 latach. – Wielka radość, wielkie wzruszenie. Tyle czasu nie byliśmy razem, a wspomnienia wróciły, jakby to było zaledwie wczoraj. Wszystkich poznałem, chociaż lat nam przybyło i włosy zmieniły kolor – przyznaje z uśmiechem ks. Władysław Stec-Sala, proboszcz słupskiej parafii pw. św. Józefa, który zaprosił do siebie kolegów z wojska. Spotkali się przy ołtarzu i poraz pierwszy w tym gronie po latach zaśpiewali gromko piosenkę napisaną przez jednego z nich, nieżyjącego już ks. Wacława Partykę. – Nie podobała się ta piosenka naszym przełożonym, oj, nie podobała. Ścigali nas za jej śpiewanie – przyznaje ze śmiechem ks. Władysław. Nie tylko kleryckie śpiewanie nie podobało się w wojsku. – Na początku kapral kazał mi zdjąć z szyi krzyżyk i medalik. Odmówiłem. Powiedziałem, że medalik dostałem od mamy, a to znak mojej wiary – wspomina ks. Stanisław Szeja, proboszcz w Mikołowie w archidiecezji katowickiej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Karolina Pawłowska