Uwaga: ten komentarz adresowany jest wyłącznie do ludzi pamiętających jeszcze literacką polszczyznę.
02.08.2013 18:01 GOSC.PL
Największy wakacyjny szok? Taki oto obrazek: Matka trzyma za rękę kilkuletnią córkę. Spacerują w publicznym miejscu, mama coś opowiada dziecku. Po chwili dochodzą mnie słowa: „… bo to widzisz, nie jest k… takie zaje…., jak ci ciocia opowiada”.
Kobieta zadbana, dziecko urocze. Matka i córka pogodne, zrelaksowane. Nie ma mowy o jakichś niekontrolowanych emocjach. Dziecko nie wygląda na zaskoczone, mama na skrępowaną. Widać, że obie nie mają poczucia przekraczania jakichś granic. Że tak się w domu mówi na co dzień. Przy śniadaniu, obiedzie, przy zabawie i odrabianiu zadań. To zdecydowanie bardziej przygnębiające niż tweety profesora Hartmana czy okładki „Newsweeka”. Choć nie bez związku.
Nasz język przypomina trochę odtwarzacz mp3. Rejestrujemy i powtarzamy to, co rozbrzmiewa wokół. Na ulicy, w pracy, w mediach. I tak, jak bohater Moliera nie miał świadomości, że mówi prozą, tak owa pani już nie czuje, że rani uszy swego dziecka ordynarnymi wulgaryzmami. Bo tak spowszedniały. Bo media już dawno nie kształtują norm językowych, a jedynie odwzorowują rzeczywistość. W warstwie językowej zmierzają do jak największej prostoty i komunikatywności. Im bliżej ulicy, kolokwializmu, emocji – tym lepiej. I tak koło się zamyka. W rezultacie mamy dziś w Polsce miliony ludzi, którzy praktycznie nie mają kontaktu z poprawną, piękną polszczyzną. Nie tylko mówią w sposób urągający normom kulturowym - tak w pewnych środowiskach było, jest i będzie – ale utwierdzają się w swej herezji czytając, słuchając piosenek, oglądając programy telewizyjne
Co się stało z naszą świadomością językową najlepiej widać po oszałamiającej karierze słowa „zaje….e”. Już nie przymiotnika, bo niczym nowotwór językowy zmutowało ono we wszystkie formy gramatyczne. I stało się tak powszechne, że Rada Języka Polskiego kilkakrotnie musiała wydawać mu oficjalny certyfikat „ordynarnego wulgaryzmu”. Ostatnio na żądanie pewnego pracownika agencji reklamowej, oburzonego tym, że klienci zakwestionowali hasło „Chcesz mieć za....sty interes — dzwoń pod numer!”.
Czas bić w wielki dzwon, bo ludzie używający literackiej polszczyzny stają się mniejszością językową we własnym kraju. A dzieje się tak dlatego, że język mówiony w swej potocznej (w ściślej „ściekowej”) wersji zdobywa bez problemów kolejne tytuły prasowe, stacje radiowe i kanały telewizyjne. Mało tego, ścigają się one w językowych prowokacjach licząc, że dzięki nim poszerzą swój zasięg. I tak zły przykład idzie z góry. Ta ryba psuje się od głowy… czyli czwartej władzy. Dobrze, że ma ona też swoje językowe Okopy Świętej Trójcy. Byle nie stały się one rezerwatem.
Piotr Legutko