Moje ponowne narodziny nastąpiły w ustanowionym przez papieża Benedykta XVI Roku Wiary i za wstawiennictwem Matki Bożej Rzeszowskiej, przed której cudowną figurą w Bazylice OO. Bernardynów modlę się każdego dnia. W bieżącym roku Sanktuarium obchodzi Wielki Jubileusz 500-lecia objawienia Matki Bożej.
Zostałam wychowana w rodzinie katolickiej; mama jest głęboko wierząca i praktykująca, tato wierzy, ale nie jest tak blisko Boga.
W siódmej klasie szkoły podstawowej zaczęłam sprawiać rodzicom kłopoty. Stałam się nieposłuszna, „opuściłam się” w nauce (do szóstej klasy byłam wzorową uczennicą). Wpadłam w nieodpowiednie towarzystwo, które bardzo mi imponowało. Zależało mi na akceptacji rówieśników, stanowiących dla mnie w tamtym czasie jedyny autorytet. Chcąc podobać się kolegom, zaczęłam się odchudzać. Nigdy nie byłam gruba, ale za taką się uważałam. Stosowałam więc różne diety, a nawet głodówki, nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami (w celu osiągnięcia lepszego efektu piłam również zioła odchudzające).
Tato, dla którego zawsze byłam „oczkiem w głowie”, nie mógł pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Najpierw prosił, przekonywał, a kiedy jego argumenty do mnie nie docierały, nie widząc innego wyjścia, zaczął mnie bić. Teraz bardzo żałuje swojego zachowania. Wtedy wierzył, że to sposób, który w konsekwencji okaże się skuteczny. Tak się jednak nie stało. Na przemoc reagowałam bowiem agresją. Mama też prosiła, ale i na jej błagania pozostawałam nieugięta.
Kilka lat później (do dziś nie wiem dlaczego, być może szukając „rozwiązania” różnych problemów) zaczęłam zażywać leki uspokajające. Czując ulgę, sięgałam po nie coraz częściej, aż uzależniłam się. Początkowe dawki były niewystarczające, dlatego brałam coraz większe ilości. Kiedy lekarze nie chcieli wystawiać recept, szukałam zastępczych środków (m.in. leki przeciwbólowe). Nie zastanawiałam się, że niszczę nie tylko swoje zdrowie, ale także życie, najcenniejszy dar Pana Boga. Nie zastanawiałam się jak wielki ból sprawiam rodzicom, których zawsze bardzo kochałam. Myślałam tylko o lekach, nic więcej nie miało dla mnie znaczenia. Traciłam poczucie rzeczywistości. Ojciec chrzestny wielokrotnie pytał, dokąd zmierzam, ale jego pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Zaczęłam zastanawiać się nad sobą, gdy pod wpływem zażycia zbyt dużej ilości różnych tabletek traciłam wzrok. Przeraziłam się, ale tylko na krótki czas. Kiedy kłopoty minęły, ponownie sięgnęłam po leki. Nie pomagały żadne tłumaczenia, rady, pobyt w szpitalu. Mama wierzyła, że jedynym ratunkiem jest modlitwa. Dlatego gorąco i wytrwale modliła się. Mimo bólu nóg udała się na pielgrzymkę do Częstochowy. Kilka miesięcy później, w ciągu jednego dnia zerwałam z lekomanią - wyrzuciłam wszystkie tabletki i nigdy ich już nie potrzebowałam (lekarz nie mógł uwierzyć, że poradziłam sobie z takim uzależnieniem bez farmakoterapii i psychoterapii). W konsekwencji zachorowałam na epilepsję, ale Pan Bóg mnie nie opuszczał. Doznając ataków, nigdy nie zrobiłam sobie krzywdy, zawsze były przy mnie osoby, które udzieliły niezbędnej pomocy. Przez kilkanaście lat musiałam zażywać leki przeciwpadaczkowe, ale w tym czasie ataki nie występowały. Prowadząca mnie lekarka neurolog twierdziła, że będę musiała zażywać je do końca życia. Niespodziewanie, pod wpływem chwili postanowiłam zmienić lekarza. Młoda lekarka po przeprowadzeniu niezbędnych badań podjęła decyzję o stopniowym odstawieniu leków. Kilka lat nie zażywam żadnych tabletek i dotychczas nie dostałam ataku. Wierzę, że ataki nie wystąpią, a jeśli stanie się inaczej, będę musiała zastanowić się co Pan Bóg chciał mi przez nowe doświadczenie powiedzieć. Jestem przekonana, że Pan Bóg mówi do nas m.in. przez różne wydarzenia naszego życia (choroby, cierpienie, śmierć bliskiej osoby, utratę pracy itp.). Przez ostatnie lata nauczyłam się, że nie warto zadawać pytania: dlaczego mnie to spotkało, ale lepiej zastanowić się co Pan Bóg chce przekazać, dopuszczając określone sytuacje w życiu.
Problem związany z jedzeniem istniał ponad dwadzieścia lat, nie mogłam sobie z nim poradzić. Mimo usilnych starań i różnych znaków dawanych przez Pana Boga (m.in. choroby), brakowało mi sił do jego przezwyciężenia. Wielokrotnie próbowałam zmienić nastawienie, ale dawne przyzwyczajenia powracały. Chociaż z czasem przestałam się odchudzać i stosować diety, to wciąż jadłam zbyt mało. Potrzebne były choroby, cierpienie, abym zrozumiała, że popełniam ciężki grzech przeciw życiu - powoli zabijam się. Dotarło to do mnie, kiedy przed operacją zaczęłam codziennie przychodzić do kościoła i modlić się o pomyślny przebieg zabiegu i zdrowie. W 2008 roku niepodziewanie okazało się, że mam silną kamicę nerkową, istniejącą prawdopodobnie kilka lat (nie dawała żadnych objawów; teraz wiem, że podobnie jak późniejsze schorzenie jelit, była efektem wyniszczenia organizmu i stosowania różnych leków). O chorobie dowiedziałam się „przypadkowo” podczas wykonywania badania USG brzucha (w tym czasie miałam silną anemię, w związku z czym lekarka chciała sprawdzić czy nie pojawiły się zmiany w funkcjonowaniu poszczególnych narządów). „Przypadkowe” wykrycie schorzenia nerek to bardzo wyraźny znak obecności Pana Boga w moim życiu. Niestety wtedy jeszcze go nie dostrzegałam.
Kilka miesięcy przed zabiegiem podpisałam umowę o pracę, dzięki czemu mogłam poddać się mu bezpłatnie (przez trzy wcześniejsze lata, będąc współpracownikiem jednego z dzienników otrzymywałam tylko honoraria autorskie). Mimo, iż operacja była poważna, przebiegła bez powikłań. Każdego dnia podczas pobytu w szpitalu wraz z innymi pacjentami czekałam na odwiedziny księdza kapelana, który przynosząc Komunię Świętą zawsze dodawał sił, udzielał tak potrzebnego w trudnych chwilach wsparcia. Nie zapomnę historii, którą opowiedział pewnego jesiennego poranka. Ze łzami w oczach mówił o swoim bracie chorującym na nowotwór złośliwy krtani. Większość lekarzy nie dawała mu żadnych szans na powrót do zdrowia, znalazł się jednak specjalista, który podjął się leczenia. Operacja była bardzo skomplikowana, ale powiodła się. Pacjent, który wbrew nadziei uwierzył nadziei, pokonał nieuleczalną chorobę. Tego typu historie, usłyszane zwłaszcza w szpitalu sprawiają, że nabiera się sił.
Podczas pobytu w szpitalu, patrząc na cierpienie innych, ostatecznie doceniłam znaczenie zdrowia, a także nauczyłam się pokory. W takich sytuacjach dostrzega się również, a może przede wszystkim, cierpienie innych. Udzielenie im bezinteresownej pomocy to wielka radość. Po powrocie ze szpitala starałam się zmienić sposób odżywiania. Nie było jednak łatwo, ponieważ pojawiał się strach związany z jedzeniem, obawy przed przytyciem. Dopiero niespodziewane okoliczności sprawiły, że w ubiegłym roku, po ponad dwudziestu latach, ostatecznie postanowiłam zerwać z dawnymi przyzwyczajeniami. Pan Bóg postawił na mojej drodze człowieka, dla którego podjęłam trud walki o siebie. Tym razem postanowiłam nie zmarnować daru, jaki Pan Bóg ofiarował mi w jego osobie. Dlatego, jak nigdy dotąd zabrałam się do pracy nad sobą. Nie przypuszczałam, że jest ona tak ciężka i mozolna. Codzienne pokonywanie swoich słabości okazuje się dla mnie na obecnym etapie życia najtrudniejszym zadaniem. Niejednokrotnie przeżywam chwile zwątpienia, ale nie poddaję się, ponieważ czuję przy sobie obecność żywego Jezusa Chrystusa. Każdego dnia Jego Łaska umacnia mnie. Bez Niej nie byłabym w stanie walczyć i osiągnąć tego, co już udało mi się zrobić (chociaż wiem, że to bardzo niewiele, dopiero początek drogi prowadzącej do nowego życia). Jezus dodaje mi sił poprzez codzienny udział w Mszy Świętej i przyjmowanie Komunii Świętej. Jest dla mnie prawdziwym Przyjacielem, któremu powierzam swoje sprawy, problemy, dzielę się także radością.
Jezus sprawił również, że w moim sercu zapanował spokój, jakiego nigdy wcześniej nie odczuwałam. Teraz inaczej przeżywam trudne chwile, przyjmuję niepowodzenia, porażki, dostrzegając sens każdego doświadczenia. Zrozumiałam i doceniłam wartość cierpienia (zawsze staram się je ofiarować w pewnych intencjach), a także znaczenie milczenia, odpowiedzialności przed Bogiem za każde słowo.
Chociaż już dawno przestałam myśleć o przeszłości, to przez długie lata nie potrafiłam nawiązać z tatą serdecznego kontaktu. Wielokrotnie prosiłam Boga, aby nauczył mnie ponownie kochać tatę. Kiedy poważnie zachorował, potrafiłam być dla niego troskliwa, czuła, ale gdy wyzdrowiał znowu bywało różnie. Dopiero modlitwy wielu osób przyczyniły się do zmiany mojego wnętrza. Mój tato również stał się pogodniejszy, a kłopoty przyjmuje ze spokojem.
Jezus naprawdę przemienia człowieka i życie każdego z nas. Trzeba Mu tylko bezgranicznie zaufać i dać się prowadzić. Chrystus potrafi każdy ból, smutek, zło obrócić w dobro, szczęście. Bezgranicznie zaufałam również Maryi, która w Rzeszowie od pięciuset lat wyprasza u swojego Syna niezliczone łaski i cuda. Zawsze kiedy klęczę przed Jej figurą w cudownej kaplicy, czuję się bezpieczna, kochana, a później doświadczam opieki i pomocy Matki Najświętszej w codziennym życiu. Wiem, że Matka Boża i Jezus nigdy mnie nie opuszczą, a Ich Miłość nie zawiedzie. W przekonaniu tym utwierdzają mnie słowa Ewangelii, psalmów oraz pieśni podczas Eucharystii. Pomocne są również książki religijne, które stanowią dla mnie najcenniejsze „poradniki”.
Pragnę serdecznie podziękować zwłaszcza ojcom Bernardynom z Sanktuarium pw. Wniebowzięcia NMP w Rzeszowie, których kazania głęboko zapadły mi w pamięć i serce, skłaniając do zmiany myślenia i sposobu postępowania, a w konsekwencji przewartościowania i poprawy życia. Pierwszą osobą duchowną, którą Pan Bóg postawił na mojej drodze był o. Rafał Klimas. Niezwykłą, pełną życzliwości i otwartości postawą pomógł mi wiele zrozumieć i pokochać Pana Boga. Zawsze, ilekroć potrzebowałam wsparcia, służył nim, a kiedy zasługiwałam na słowa krytyki, nie unikał ich. Często wspierał mnie modlitwą, zwłaszcza w sytuacjach trudnych. Kolejnym ojcem zakonnym, któremu bardzo wiele zawdzięczam jest o. Wiktor P. Tokarski. Pomógł mi przede wszystkim znaleźć pracę, a swoimi homiliami utwierdzał w przekonaniu, że Jezus pragnie dla każdego z nas szczęścia. Zachęcał, aby nie lękać się oddać Mu swojego życia. Obu ojcom odwdzięczam się swoją modlitwą.
Dzięki wspomnianym osobom staram się widzieć w każdym człowieku Chrystusa. Jezus uczy mnie prawdziwej miłości, a także pomaga zaakceptować siebie ze wszystkimi słabościami. Wierzę, że oddając się ufnie Bożej Opatrzności, nie zmarnuję danej mi po raz kolejnej przez Pana Boga szansy i daru, jakim jest ofiarowany przez Niego czas.
Chociaż niejednokrotnie Bóg sprawia wrażenie milczącego, czuję Jego obecność w swoim życiu i każdego dnia lepiej Go poznaję. Pomaga mi w tym Słowo Boże i głębsza niż do tej pory modlitwa (staram się przede wszystkim słuchać głosu Pana Boga i dziękuję Mu za wszelkie łaski, także za cierpienie).
Bóg wielokrotnie dawał mi znaki, ale minęło sporo czasu, zanim je dostrzegłam i zrozumiałam, a przede wszystkim była za nie wdzięczna.
O bliskości Pana Boga przekonałam się również niedawno. Przygotowując się do badania kolonoskopii (miało być wykonane prywatnie), niespodziewanie dostałam krwotoku. Nie byłam w stanie zgłosić się nazajutrz do lekarza. Badanie przeprowadzono później w szpitalu, ale okazało się, że wystąpiły pewne komplikacje, których usunięcie było możliwe tylko warunkach szpitalnych. Po raz kolejny Pan Bóg uchronił mnie przed zagrożeniem.
Od dłuższego czasu wiedziałam, że w życiu nie ma przypadków, a teraz utwierdziłam się w tym przekonaniu. Boża Opatrzność czuwa nad życiem każdego z nas. Nie zawsze jednak potrafimy zauważyć ten fakt w codziennym życiu, a co gorsze, nie zastanawiamy się, że Pan Bóg do nas mówi.
Po niezbędnych badaniach zostałam poddana operacji, która przebiegła bez powikłań.
Podobnie jak podczas wcześniejszego pobytu w szpitalu, ogromną rolę w powrocie do zdrowia odegrał ksiądz kapelan. Sakrament Komunii Świętej i Namaszczenia Chorych umacniały fizycznie, duchowo i psychicznie, a optymizm i poczucie humoru księdza sprawiało, że przynajmniej na chwilę zapominało się o chorobie. O wielkiej sile Sakramentów przekonała się również kobieta, z którą leżałam na sali. Mimo ciężkiej operacji usunięcia piersi (nowotwór), na drugi dzień pełna wiary i siły rozpoczęła rehabilitację. Dzięki Bożej Opatrzności żyje i wraca do zdrowia.
Elżbieta