Powiedział: „Dzieci, jeżeli kiedyś przyjdą do was myśli, żeby ze sobą skończyć, nie róbcie tego..."
Jakiś czas temu, po pierwszym roku studiów, wybrałem się na wakacyjny wyjazd młodzieżowy, organizowany przez jeden z zakonów. Ludzie zjechali z niemal całej Polski, było też trochę znajomych. Ja jednak nie mogłem cieszyć się w pełni z uroków odpoczynku, gdyż dręczyły mnie od dłuższego czasu silne skrupuły (przestrzeń duchowa) powiązane z czymś w rodzaju nerwicy natręctw (jeszcze nie choroba, ale utrudniająca życie). Póki miałem jakieś zajęcie, było ok. Jednak po kilku dniach przyszła nawała negatywnych myśli – w tym poczucie, że co jak co, ale MI Bóg już na pewno nie wybaczy moich grzechów. Nie było to zbyt sensowne myślenie, ale osoby z podobnymi problemami wiedzą, że tutaj racjonalne tłumaczenie nie pomaga. Im więcej o tym myślałem, tym było gorzej – a nie umiałem się od tego uwolnić i nie potrafiłem przyjąć tłumaczenia księdza, który starał się mi pomóc. Po prostu uważałem, że wiem lepiej. Tym myśleniem pokręciłem nawet proste nauki Kościoła.
Zdarzyło się, że ksiądz-opiekun sanktuarium maryjnego, przy którym mieszkaliśmy, opowiadał jego historię. Na koniec rzucił mniej więcej takie słowa – „Dzieci, jeżeli kiedyś przyjdą do was myśli, żeby ze sobą skończyć, nie róbcie tego. To grzech i zagrożenie zbawienia. Zwróćcie się do Matki Bożej, której wizerunek się tu znajduje, a Ona pośle wam ludzi, którzy przyjdą z pomocą”. Zapamiętałem.
Pewnego wieczoru miałem jakby nasilenie wszelkich objawów nerwicy natręctw, nie mogłem racjonalnie myśleć ani się zachowywać. Byłem też wyczerpany fizycznie. Trwała wtedy konferencja pewnego księdza, a ja siedziałem na końcu kościoła, walcząc z dużym strachem przed potępieniem. Zacząłem rozpaczliwie modlić się zgodnie z tym, co mówił ksiądz. W końcu konferencja i dyskusja skończyły się, a ja poszedłem spać.
Obudził mnie starszy kolega, który też powinien spać obok. Zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. Byłem zaskoczony takim pytaniem, ale zgodziłem się. Rozmawialiśmy sporo, nie pamiętam już o czym, ale skutkiem była pewna poprawa mego stanu.
Na tym wyjeździe były też dwie moje koleżanki. Jedna z nich, widząc mój stan (zresztą, wyglądałem tak, jakbym chciał pogadać – chyba nawet próbowałem), zostawiła zorganizowaną tam imprezę i ruszyła na spacer do sąsiedniej wsi. Tłumaczyła mi podstawy wiary, a także pomodliła się za mnie. Wskazała także pomysły na pokonanie najpoważniejszych skrupułów. Bóg chciał, że pomogło.
Trzecia osoba, także koleżanka, wzięła na siebie jeszcze inny mój problem. I tym razem po rozmowie z nią poprawiło mi się.
Dzięki tym rozmowom i modlitwom (danym od Boga, jak wierzę), postanowiłem udać się do psychiatry. Pomogło. Choć do dziś walczę ze skrupułami, jest to o wiele łatwiejszy do zniesienia stan, niż tamta nerwica. O ile wcześniej miałem problemy ze świętością Maryi i Jej kultem, to Jezus w ten sposób pokazał mi Jej rolę w zbawianiu. Do dziś wierzę, że to Ona wtedy mi pomogła.
Chwała Panu!