Wielkie rzeczy czyni mi Wszechmocny!

Dla mnie taka spowiedź bezpośrednia była nowością, czymś, do czego nie byłam przyzwyczajona, czego nie byłam nauczona. Ale teraz z całą pewnością i świadomością mówię: warto.

Od najmłodszych lat byłam osobą religijną. Odebrałam bardzo dobre wychowanie religijne i katechetyczne, począwszy od domu rodzinnego, poprzez katechizację szkolną; miałam szczęście należeć do oazy, jeździłam do Taizé. Od najmłodszych lat lubiłam chodzić do kościoła. Rodzice często wspominają, jaka byłam grzeczna w kościele już jako bardzo małe dziecko. Wiele pobożnych starszych osób dziwiło się, że potrafię być taka grzeczna przez całą Mszę, dostawałam od nich cukierki, święte obrazki... Pierwsza Komunia św. była dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Moje bierzmowanie – 13 marca 1992 roku (to był piątek) – dzień, w którym narodziłam się dla Pana Jezusa po raz kolejny. Znamienne dla mnie były rekolekcje, które odbywały się przed bierzmowaniem. To dzięki nim rozpoczęłam moją przygodę z oazą, która to wspólnota pomogła mi rozwinąć moją świadomość jako młodego chrześcijanina. Formacja oazowa nauczyła mnie (między innymi) głębiej i bardziej świadomie przeżywać Eucharystię. A potem rozpoczęłam w moim życiu nowy etap – wyjazdy do Taizé i na spotkania europejskie
organizowane co roku przez Wspólnotę braci w różnych miastach europejskich.

I to się skończyło. Zaczął się w moim życiu „okres zwykły” - początek kariery zawodowej (rodzinnej jeszcze nie) i wciąż tęsknota za Bogiem (chociaż czasem czułam się blisko Niego). Tu w pierwszym odruchu chciałam zrobić grubą krechę, żeby oddzielić to co było od tego, co teraz zaczyna się dziać w moim życiu. Ale nie oddzielam tego, bo to moje zakorzenienie w wierze od dzieciństwa to mocny fundament, baza do odebrania tej wielkiej Łaski Bożej, która działa teraz w moim życiu.

Kolejny przełom nastąpił mniej więcej w połowie ubiegłego roku. Wtedy miałam to niesamowite szczęście trafić w konfesjonale na Kapłana, za sprawą którego (a raczej za sprawą Łaski Bożej) poczułam się naprawdę oczyszczona. Dokładnie drugi raz w moim życiu mogłam doświadczyć tego uczucia. Pierwszy raz miało to miejsce podczas pierwszej mojej spowiedzi, przed Pierwszą Komunią. Pamiętam moje ówczesne przygotowania do tego sakramentu, jak to miałam problem
z rachunkiem sumienia i jak moja Mama tłumaczyła mi, jak go najlepiej przeprowadzić. Powiedziała mi wtedy, że kiedy już się wyspowiadam, to słońce jaśniej zaświeci. I tak rzeczywiście wtedy było. Naprawdę widziałam jaśniejsze niebo i słońce mocniej świecące.

Teraz po tej znaczącej dla mnie spowiedzi (tej w połowie ubiegłego roku) poczułam i zobaczyłam dokładnie to samo – jaśniejsze niebo i świecące słońce, chociaż nawet nie pamiętam, jaka była wtedy pogoda. Zaczęłam więc „polować” na tego Księdza w konfesjonale, ale jakoś nie udało mi się na niego trafić. Nie umiałam się też zebrać na odwagę, żeby zagadnąć go po którejś z Mszy św., kiedy spowiada (nie wiedziałam jak zadać pytanie i jak ksiądz na to pytanie zareaguje). Aż w końcu nadarzyła się okazja. Po pewnych wahaniach spytałam się, kiedy można „namierzyć” księdza w konfesjonale poza Mszą św. Podał mi swój numer telefonu i powiedział, że najlepiej jest się umówić. Oczywiście kilka dni upłynęło, zanim zdecydowałam się zadzwonić. Dla mnie taka spowiedź bezpośrednia była nowością, czymś, do czego nie byłam przyzwyczajona, czego nie byłam nauczona. Ale teraz z całą pewnością i świadomością mówię: warto. Warto podjąć ten wysiłek; czuję się jak na początku jakiejś podróży, która nie wiem kiedy się skończy, ale czynię wszystko, żeby drogę, którą mam przed sobą, uczynić jak najpiękniejszą, bo piękny mnie czeka kres tej podróży. Bo teraz, po kilku miesiącach i po kilku „sesjach” widzę, że idę do przodu.

Dotychczas moim problemem (jak pewnie większości osób) było niejakie kręcenie się w kółko, spowiadanie wciąż z tego samego, upadanie i podnoszenie się wciąż w tym samym miejscu. Teraz ewoluuję. I o dziwo – dla mnie spowiedź to już nie
przykry obowiązek, coś, przed czym drżę, ale Sakrament w pełnym tego słowa znaczeniu – coś, co mnie przemienia, umacnia – uświęca, to spotkanie, na które czekam z radością, bo jest to spotkanie z prawdziwie miłosiernym Panem.

Żeby nie być źle zrozumianą – to nie jest tak, że jak tylko skończę się spowiadać to już szukam okazji, żeby tam wrócić. Wprost przeciwnie. To ciągła praca, podejmowanie wysiłku, bo przecież coś obiecałam, a zawsze staram się dotrzymywać danego słowa (teraz mówię na to: Łaska, ale o tym za chwilę). Konkret: kiedy podczas jednej ze spowiedzi usłyszałam „więcej tego nie rób”, naprawdę dotarło do mnie, co poczuła kobieta przyłapana na cudzołóstwie, słysząc takie słowa od Pana Jezusa. I wiem z całą stanowczością, że już do grzechu nie powróciła (ja do tamtego konkretnego grzechu też już nie wrócę, nad resztą wciąż pracuję).

I tak jak odkryłam prawdziwe znaczenie słowa Sakrament, tak niemal każdego dnia staję w obliczu czegoś nowego, zaskakującego. Niby wszystko wiem, bo przecież uczyłam się na religii i przez lata praktykowałam, a jednak te zwyczajne rzeczy zyskują nadzwyczajny wymiar. Jak dziecko, które codziennie w Adwencie otwiera jedno okienko w popularnym kalendarzu adwentowym i znajduje w tym okienku czekoladkę.

W ostatnim czasie szczególnie jedno zdarzenie utkwiło mi w pamięci. To było na początku (dokładnie w drugą niedzielę) Wielkiego Postu. Wydarzenie to zaważyło w dużym stopniu na moim postrzeganiu rzeczywistości. Mianowicie: moja bliska koleżanka spodziewa się dziecka. Jest to jej trzecia ciąża, przy czym w czasie pierwszej dziecko tej mojej koleżanki umarło. To nie było poronienie, tylko martwy poród; koleżanka była w 7 miesiącu, a dziecko po prostu umarło. Traktując sytuację z medycznego, ludzkiego punktu widzenia, tak się czasem po prostu zdarza i w takiej sytuacji lekarze nie potrafią nic zrobić (tak przynajmniej powiedział tej mojej koleżance jeden z lekarzy). Było to bardzo bolesne zdarzenie w jej życiu (w moim zresztą też. Moim osobistym zdaniem nie ma nic bardziej niesprawiedliwego na świecie niż kiedy matka stoi nad grobem swojego dziecka. Według mnie jest to zaburzenie całego porządku rzeczy, bo to przecież dzieci powinny grzebać
swoich rodziców, a nie odwrotnie). Wracając do wątku: mając za sobą tak traumatyczne przeżycia, koleżanka drży o zdrowie tego maleństwa, które nosi pod sercem. A ja drżałam razem z nią. Do czasu.

Moje lęki niestety przewyższały ufność wobec Pana Boga, chciałam Go prosić, żeby to dzieciątko się urodziło, ale gdzieś tam w głębi serca nie do końca wierzyłam, że Pan Bóg zechce tej modlitwy wysłuchać. Bolało mnie to bardzo, czułam się z tym naprawdę niekomfortowo. Aż pewnego dnia uznałam, że mam serdecznie dość takiego miotania się. Wedle słów Św. Piotra „Wszystkie swoje troski przerzućcie na Niego, gdyż Jemu na was zależy” (1P 5,7), postanowiłam tak zwyczajnie, „po swojemu”, ale naprawdę ze szczerym sercem powierzyć to Panu Jezusowi. Pojechałam sobie do kościoła nawet trochę wcześniej, żeby to wszystko przemodlić. Zaznaczam: tak naprawdę szczerze. Zaczyna się Msza św. Podczas Mszy kazanie. I wychodzi ksiądz, i mówi, że (nie przytoczę jego słów dosłownie, ale mniej więcej oddam ich sens) w Roku Wiary, przez cały okres Wielkiego Postu będziemy omawiać po kolei wszystkie Prawdy Wiary. Dzisiaj zajmiemy się dwoma pierwszymi. I zaczyna: Pierwsze: Jest jeden Bóg. Zacznijmy od tego, że Bóg JEST. I przytacza zdarzenie opisane w Ewangelii Św. Mateusza, kiedy to uczniowie przestraszyli się Jezusa chodzącego po wodzie, a Jezus im na to powiedział: Odwagi, nie bójcie się, Ja jestem (cały fragment można znaleźć Mt 14, 22-31). Powiem tak: gdybym tego dnia była w innym stanie umysłu, usłyszałabym po raz kolejny to samo (bo ileż razy słyszeliśmy to podczas czytań). Ale ja moment wcześniej powiedziałam Panu Jezusowi, że tak po prostu się boję, że się martwię, że wiem, że to nie po chrześcijańsku, ale to jest silniejsze ode mnie i ja nie umiem sobie z tym poradzić. I że Mu to oddaję, bo sama nie dam rady. I tu nagle taka odpowiedź!

Ja wiem, że Pan Bóg działa w swoim czasie, ale nie spodziewałam się odpowiedzi „tam z góry” tak szybko! Siedziałam w ławce jak rażona piorunem. Dalszy ciąg kazania był równie zajmujący, ale te pierwsze słowa wywarły na mnie ogromne wrażenie. Uwierzcie lub nie, naprawdę przestałam się bać. Owszem, martwię się nieco o tę moją koleżankę, ale jestem pełna ufności że wszystko będzie dobrze. I przede wszystkim ta ufność przewyższa moje zmartwienia. Bo Bóg JEST i czegóż więcej trzeba?

Podobne zdarzenie, choć już nie takie spektakularne, przeżyłam kilka niedziel później kiedy to podczas kazania był omawiany temat łaski (szósta Prawda Wiary: Łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna). Nagle mnie olśniło. Dotarło do mnie, że wszystko jest łaską. Nic nie zależy ode mnie. Ja tam mogę sobie wymyślać, planować, zakładać, obiecywać, kalkulować i podsumowywać, ale bez Bożej łaski nic nie jestem w stanie zrobić. Niby to wiedziałam już dawno, ale teraz mam tego pełną świadomość. Łaską Bożą było przede wszystkim moje spotkanie z obecnym moim spowiednikiem. To, że trafiłam na niego w konfesjonale, że zaczęłam się uczyć nowej formy spowiedzi, że zaczęłam pracować nad sobą przy jego pomocy. Łaską Bożą jest to, że zaczęłam się modlić tak naprawdę. Bo wcześniej też się modliłam, a jakże, ale te moje modlitwy to były raczej takie sobie. Często spychane na margines dnia, gdzie wstawałam na budzik na ostatnią chwilę albo wieczorem powieki mi się same zamykały, teraz stały się podstawą, fundamentem dnia. I nagle okazało się, że na modlitwie potrafię spędzić godzinę lub więcej i te modlitwy mnie nie „męczą” (choć to trochę głupie słowo, ale w tej chwili nie znajduję jakiegoś mądrzejszego). Łaską Bożą jest, że prawie codziennie uczestniczę we Mszy św. Wcześniej bardzo mi zależało, chciałam umacniać się przyjmowaną Komunią św na cały rozpoczynający się dzień (starałam się chodzić na poranne Msze), ale przy moim trybie pracy zmianowej nie zawsze budziłam się na tyle wyspana, żeby biec (a właściwie jechać, bo u mnie na wsi jest tylko jedna Msza po południu, a zwykle popołudniami i wieczorami pracuję) do kościoła z samego rana. Teraz udaje mi się to bez najmniejszego wysiłku. Bo przyszedł taki moment, kiedy zaczęłam się budzić bardzo wcześnie. Godzina 4, 5 nad ranem nagle zaczęły być normą, co mnie trochę martwiło, bo dość późno zdarza mi się kończyć pracę i nie za bardzo uśmiechało mi się spać tak krótko. Jednak pewnego dnia postanowiłam przestać z tym walczyć (czytaj: na siłę próbować jeszcze pospać) bo to nic nie dawało. Poddałam się. I proszę: godzinna modlitwa poranna, jeszcze czas na Mszę, a ja jestem w stanie funkcjonować przez cały dzień bez znużenia. Łaską jest to, że jestem w stanie wytrwać bez grzechu, a grzech pojawia się zawsze wtedy, kiedy na tę łaskę się zamykam. Jednak łaską też jest, że to moje potknięcie, upadek, zauważam.

Czuję, że stałam się lepszym człowiekiem, chętnym do pomocy, życzliwym dla innych, łagodnym, cierpliwym i bynajmniej nic z tego nie jest moją zasługą. Zaczynają się dziać w moim życiu naprawdę wielkie rzeczy. To dopiero początek, jakbym zaczynała układać puzzle, na razie jest ich niewiele, ale przyjdzie czas, kiedy wyłoni się cały obrazek i wtedy to dopiero będę mogła zaświadczyć :-).

Kolejny przykład: przez kilka ostatnich dni byłam na Mszy św. w trzech różnych kościołach. Było to krótko po mojej ostatniej spowiedzi, po której pracuję nad sobą w kolejnych dziedzinach mojego życia. I jak tu wytłumaczyć, że w trzech różnych kościołach, od trzech różnych księży usłyszałam tak jakby ciągłość tematu, który mnie od tej spowiedzi teraz zajmuje? I krok po kroku wszystko mi się rozjaśnia, jak w tych wspomnianych puzzlach.

Doprawdy Duch Święty wieje gdzie chce! Zresztą czyż nie jest działaniem Ducha Świętego samo to, że piszę właśnie te słowa? Kiedy zaczęły dziać się w moim życiu te rzeczy, powstało we mnie pragnienie, by opowiedzieć o tym innym. Aż tu biorę do ręki „Gościa Niedzielnego” i widzę na okładce: Siadaj, opowiadaj! Podziel się swoją wiarą :-)

Zdaję sobie sprawę, że w niektórych miejscach to, co napisałam, może być niejasne, niezrozumiałe dla kogoś, kto mnie nie zna. Mam raczej wrażenie, że piszę to wszystko sama dla siebie. Ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Natomiast zostawiam jeszcze sporo miejsca na to wszystko, co się jeszcze będzie działo. Bo czuję się teraz jak na początku jakiejś wielkiej podróży – na razie dopiero otworzyłam drzwi, żeby ocenić temperaturę na zewnątrz i dobrać odpowiedni ubiór na tę podróż. A tym ubiorem jest pokora, której brak uświadomiłam sobie niedawno. Więc proszę Pana Boga o pokorę właśnie. I słowa „Pan wywyższa pokornych” nabierają dla mnie nowego znaczenia.

Was też proszę o modlitwę. Bo modlitwa ma wielką moc – doświadczam tego w ostatnim czasie szczególnie mocno, także u księży, których objęłam duchową adopcją. Wszystkich zachęcam – módlmy się za Kapłanów, bo oni pokazują nam Boga. Zresztą krótko po tym, jak zaczęłam się modlić za księży systematycznie (wcześniej czyniłam to sporadycznie), wyszedł nowo wybrany papież Franciszek i poprosił nas o modlitwę. Nie miałam wyjścia, z radością przystąpiłam do dzieła Duchowej Adopcji Kapłanów (piękna idea).

Podsumowując: trzy rzeczy ważne dla mnie by wzmocnić swoją wiarę, by ten rok nie przeminął bez śladu i bez owoców: 1. Pokora; 2. Modlitwa; 3. Gotowość do przyjęcia Łaski Bożej (punkty można dowolnie przestawiać, kolejność nie ma znaczenia, bo jedno wypływa z drugiego). Resztę zostawiam Panu Bogu, On już zadziała jak trzeba. Dziękuję za wysłuchanie. Pozdrawiam i zapewniam o mojej modlitwie. Z Panem Bogiem

Ania

« 1 »